wtorek, 30 września 2014

"Sputnik Sweetheart" pod lupą

                                 Mistrz czy wyrobnik?

Wielkimi krokami zbliżają się tegoroczne Nagrody Nobla. Podobno została już wytypowana lista kandydatów z dziedziny literatury. Czy ponownie jest na niej Haruki Murakami tego nie wiadomo, ale nadal nie cichną dyskusje na temat tego pana. Już w ubiegłym roku był jednym z mocnych kandydatów lecz przegrał z Alice Munro. Obudził też rzeszę krytyków, którzy porównują go do powszechnie wyśmiewanego Paulo Coelho, odmawiają Japończykowi talentu, uznając go za grafomana, gdy inni twierdzą, że jest jednym z największych objawień literackich ostatnich lat. Warto zlekceważyć głosy zarówno jednej jak i drugiej strony i samemu sięgnąć po prozę Murakamiego. Przy czym nie należy zniechęcać się po jednej powieści, bo choć posiadają wspólny mianownik, to jednak krążą czasami wokół dwóch różnych orbit – tak jest z „Norwegian Wood”, które mogłabym uznać za literaturę obyczajową, a „Kafką nad morzem” czy „Przygodą z owcą”, które więcej wspólnego mają z fantastyką. Jako że podobały mi się wszystkie z wyżej wymienionych sięgnęłam po „Sputnik Sweetheart”, które zachwiało moim podejściem do prozy Murakamiego i kazało mi się zastanowić ponownie nad jego pisarstwem. Nie jestem już taka pewna czy jest on godny Nagrody Nobla, ale wiem, że wśród obecnie popularnych pisarzy jest takim tytułowym sputnikiem – ma swój własny świat i nie wiem czy ktokolwiek jest w stanie go w pełni zrozumieć, nawet najbardziej zagorzali fani. Murakami jest pod tym względem równie samotny jak bohaterowie jego historii.
Najkrócej ujmując fabułę książki „Sputnik Sweetheart” można rzec, że to historia o trójkącie. Ale to zbytnie uproszczenie jak na Murakamiego. Główna bohaterka, młoda dziewczyna o imieniu Sumire zakochuje się w dużo starszej znajomej Miu. Jak widać sytuacja nie jest prosta. Dzieli je duża różnica wieku, Miu ma męża, firmę, a do tego skrywa przed światem historię sprzed lat, która sprawiła, że nie potrafi zbliżyć się fizycznie do nikogo, nawet własnego małżonka. Sumire zostaje jej sekretarką, wyrusza z nią w podróż i obie bardzo zbliżają się do siebie, ale nie tak jakby tego chciała młodsza kobieta. A w Tokio pozostaje narrator, nieszczęśliwie zakochany w Sumire nauczyciel, który musi pogodzić się z tym, że będzie dla dziewczyny tylko przyjacielem. Z pozoru jest to banalna, obyczajowa historia, lecz wszystko zmienia się w dniu, gdy Sumire znika – wtedy wkraczamy w magiczny świat pisarza.
Narrator w „Sputnik Sweetheart” to typowy bohater Murakamiego. Nie poznajemy go z imienia. Wiemy, że jest młodym nauczycielem. Jest też tym samym, a raczej takim samym chłopakiem jak tytułowy bohater „Kafki nad morzem” czy Toru Watanabe z „Norwegian Wood”. Młody, samotny mężczyzna, żyjący na własną rękę, lubujący się w dobrej książce, muzyce, nie stroniący od krótkich przygód z często przypadkowymi kobietami. Trochę skryty i zagubiony, nieszczęśliwie zakochany w kobiecie, z którą nie może być, która jest od niego daleko.  Nic nie wróży, aby nagle zły los mógł się od niego odwrócić. Trochę jak bohater romantyczny.  Na dobrą sprawę narrator ze „Sputnika…” mógłby być starszą wersją studenta z „Norwegian Wood”. Typowe są także postaci Sumire i Miu. Ta pierwsza jest zagubiona, nie potrafi pogodzić się ze światem, który nie wie jak ją zaakceptować wraz ze wszystkimi jej dziwactwami. Z każdą stroną książki dziewczyna oddala się od realnego życia, przechodzi przez pewną granicę, zza której nie ma już dla niej powrotu. Jest równie samotna i nieszczęśliwa co Naoko z „Norwegian Wood” i tak jak ona opuszcza dotychczasowe życie i rodzinne strony. I tak jak Naoko miała wierną, starszą przyjaciółkę w swej wędrówce  tak Sumire ma Miu. Wszyscy bohaterowie „Sputnik Sweetheart” są jak tytułowe satelity – krążą samotnie w kosmosie, każdy po swojej orbicie i nie potrafią się spotkać. Murakami nawet mówi o tym w książce bezpośrednio, wyjaśnia tytuł (co ciekawe „sputnik” z rosyjskiego oznacza „towarzysza podróży”), nawiązuje do ludzkiej samotności, tak aby nikt nie miał wątpliwości o czym jest opowiadana przez niego historia.
Murakami nie rezygnuje z utartych elementów swoich powieści. Pokazuje nam życie bohaterów, które mogłoby wydawać się nudne – skupia się na zaspokajaniu podstawowych potrzeb, czytaniu literatury, spotkaniach w wąskim gronie i quasi-filozoficznych rozmowach. Na szczęście pisarz ma dar odmalowywania słów w taki sposób, aby potrafiły czytelnika zaczarować i wciągnąć. W „Sputnik Sweetheart” nadal chętnie pokazuje, że jest znawcą zarówno literatury jak i muzyki. Główni bohaterowie, jak można się tego spodziewać znając inne książki pisarza, zasłuchują się w muzyce, szczególnie poważnej, a ich rozmowy często toczą się wokół tego tematu. Murakami wprowadza też lubiane przez siebie zabiegi jak chociażby formę listu czy budowę szkatułkową – historia Miu, którą relacjonuje Sumire jest opowieścią w opowieści, stanowi odrębny rozdział, przy czym jest integralną częścią całości. Jest punktem kulminacyjnym, przedstawia być może przyczynę kilku późniejszych wydarzeń. Wprowadza też czytelników w głąb onirycznego świata Murakamiego. Do czasu, gdy pisarz wysyła bohaterów na grecką wysepkę, na której rozgrywają się tragiczne wydarzenia, mamy do czynienia ze zwyczajną opowieścią obyczajowo-psychologiczną. I chociaż nie udało mi się, ze słów autora, odczuć gorącego, wakacyjnego klimatu Grecji, to lubię ten moment w powieści, bo wprowadza dobrze już znaną fantastykę. Oczywiście nie mamy tutaj do czynienia z integralnymi światami, w których żyją wróżki, elfy i tym podobne stworzenia. Niezwykłość pisarstwa Murakamiego polega właśnie na tym, że w środek realnego, przeciętnego świata, wprowadza coś, czego nie da się ująć racjonalnym rozumem. Tak jakby stojąc na zwyczajnej ulicy, robiąc krok w przód, przechodziło się w sen.

Skoro ciągle chwalę tę książkę i skoro jest w niej wszystko, co lubię u Marakamiego, to co jest z nią nie tak? Nie mogę powiedzieć, że „Sputnik Sweetheart” jest złą powieścią. Murakami trzyma swój poziom, nie eksperymentuje zanadto, wykorzystuje elementy sprawdzone i lubiane przez jego fanów. Realizuje swój model literatury, który najwidoczniej lubi i dobrze się w nim czuje. I problem tkwi właśnie w tym, że w „Sputniku…” zabrakło oryginalności. Ta książka jest pechowym dzieckiem, bo jej literackie rodzeństwo jest lepsze, ciekawsze, przykuwa wzrok. „Sputnik Sweetheart” przegra każde porównanie do najlepszych książek Murakamiego, mimo to warto się z nią zapoznać, bo to taki „Murakami w pigułce” tylko trochę w słabszej formie niż zazwyczaj. A czy zasługuje na Nobla? Nie wiem i wydaje mi się, że trzeba poznać dużo więcej jego książek, aby się przekonać czy przypadkiem nie odcina jedynie kuponów od utartego schematu. 

poniedziałek, 29 września 2014

"Dług" recenzja filmu Maddena

Punkt ciężkości

Czy jeden lubiany przez nas aktor wystarczy do tego, aby spojrzeć na daną produkcję przychylnym okiem? Do tej pory uważałam, że tak. I też dlatego skusił mnie film Dług z Helen Mirren, którą chciałam zobaczyć w innej roli niż przy poprzedniej okazji (w RED 2). Na temat treści filmu Johna Maddena wiele nie wiedziałam. Ot, tyle co oferuje krótki opis dystrybutora. Niestety, ta produkcja okazała się dla mnie jednym z rozczarowań filmowych bieżącego roku.
                Dług opowiada historię trójki agentów Mossadu, których łączy wspólny sukces, ale też wspólna tajemnica z przeszłości. Obecnie są już w wieku średnim, aby nie powiedzieć emerytalnym, dwoje z nich ma wnuka, a ich córka odniosła sukces, wydając książkę o największym zawodowym powodzeniu rodziców. Jednak tę sielankę brutalnie przerywają wieści o odnalezieniu się człowieka, który zna ich sekret, ukrywany przez wiele lat. Bohaterowie zmuszeni są zareagować pozostawiając ciepłe kapcie i ponownie wkraczając do akcji, inaczej ich ułożone życie może lec w gruzach. I w tym momencie, gdy niecierpliwie oczekujemy wartkiej akcji, śledztwa z udziałem znanych aktorów (tj. Helen Mirren, Ciarán Hinds, Tom Wilkinson), przychodzi rozczarowanie. Tych aktorów jest na ekranie bardzo mało, więc jeśli obsada stanowi główny powód Waszego zainteresowania tytułem – ostrzegam, że możecie być niezadowoleni. W chwili, gdy sytuacja powinna się rozwinąć reżyser wprowadza retrospekcje. Cofamy się o 30 lat i trafiamy w sam środek wydarzeń. Mamy okazję bezpośrednio poznać historię, która odegrała znaczącą rolę w życiu bohaterów.
                Oczywiste jest, że należało dobrać aktorów, tak aby chociaż trochę przypominali swoje starsze „ja”. Moim zdaniem osoba odpowiedzialna za to wyzwanie, poniosła całkowitą porażkę. Aktorka grająca młodą Rachel w ogóle nie jest podobna do Mirren, nie posiada też nawet dziesięciu procent aktorskiego talentu starszej koleżanki po fachu. Młodego Davida odgrywa Sam Worthington, a starszego Ciarán Hinds. Nie dostrzegam co ich łączy i dlaczego zostali tak obsadzeni. Natomiast Stephenowi (Tom Wilkinson) młodej twarzy udziela Marton Csokas. Aktorzy nie wypadają źle pod względem warsztatu, ale przez cały czas odczuwałam, że powinno się dobrać ich odwrotnie. Kilka razy mylili mi się i musiałam sobie przypominać, który aktor jest którym bohaterem. Nie dopasowano ich fizycznie i doprowadziło to do wizualnej niezgodności, która mnie bardzo utrudniała oglądanie.

                Aby nie wyglądało na to, że patrzę tylko na kwestie aktorstwa, a nie dostrzegam plusów w tym filmie, przyznam, że mocnym punktem jest zestawienie skrajnie różnych postaw bohaterów. Dług to produkcja z przesłaniem, która ma nas zmusić do myślenia i do stawiania sobie pytań – „co ja bym w tej sytuacji zrobił/a?”. Odpowiedź nie jest prosta. Cały film jest ukazaniem wątpliwości, które buzują w bohaterach – zarówno za czasów młodości jak i później. Film przedstawia bolesne skutki ludzkich czynów i ma zdecydowany moralny wydźwięk. Zderza ze sobą postawę, która każe być uczciwym człowiekiem, nawet kosztem własnego dobra, z egoistycznym podejściem do życia, w którym najważniejsze są osobiste sukcesy kosztem prawdy i porzucenia zasad. Dzięki takiemu potraktowaniu tematu film zyskuje napięcie, odebrane mu wcześniej poprzez niemal całkowitą rezygnację z wartkiej akcji.
                Z jednej strony cieszę się, że Madden poszedł inną drogą niż można się było spodziewać po opisie filmu, nie wybrał utartej ścieżki tworząc film klimatyczny, ale równocześnie trochę „ciężki”, nudny i ponury. Końcowe sceny z Helen Mirren nie przekonują. Chociaż sporo się w nich dzieje, to jednak za mało, aby przekonać widza, który zdążył się już do Długu zrazić. Byłby to o wiele lepszy film, gdyby reżyser inaczej osadził punkt ciężkości – powinien poświęcić kilka scen ukazujących wydarzenia z lat sześćdziesiątych, na korzyść wydarzeń dziejących się współcześnie. Myślę, że obraz byłby lepszy gdyby prowadzono równoległe narracje w sposób bardziej wyważony. Mnie ponury nastrój Wschodniego Berlina sprzed trzydziestu lat przytłoczył – być może taki efekt był zamierzony przez twórców, nie zmienia to jednak faktu, że za owym wrażeniem nie przyszło zainteresowanie. W tej części filmu, która powinna dostarczyć widzom najwięcej emocji zabrakło czegokolwiek, co mogłoby skupić naszą uwagę. Gdyby jeszcze na ekranie było więcej Helen Mirren mogłabym wybaczyć Maddenowi ten film, wszak nie byłby to dla mnie czas stracony. Ale niestety częściej mamy do czynienia z przeciętną Jessicą Chastain.

piątek, 26 września 2014

W otchłani mroku

Recenzja książki Marka Krajewskiego "W otchłani mroku".


Marek Krajewski w swojej najnowszej powieści „W otchłani mroku” zatacza koło, akcję osadzając ponownie we Wrocławiu. Tym razem miasto nie jest już „niemieckim Breslau” znanym z cyklu o Eberhardzie Mocku. Mamy rok 1946, czyli moment w historii, gdy do miasta nad Odrą przybywali przesiedleńcy ze wschodu. Jedną z takich postaci jest główny bohater Edward Popielski. Czytelnicy lubujący się w kryminałach Krajewskiego zapewne kojarzą ową postać z poprzednich książek. Dawny lwowski policjant, w nowym dla siebie mieście, zostaje prywatnym detektywem na usługach pewnego szanownego profesora.
            Autor wprowadza do swojej powieści wędrówkę narracyjną. Akcja toczy się na przestrzeni wielu lat. Zaczyna się i kończy w roku 1991, ale skacze także do roku 2012, 1989, a przede wszystkim 1946. Na początku (oraz na końcu) mamy do czynienia z niejakim Wacławem Remusem, filozofem na Uniwersytecie Wrocławskim, później profesorem, który będzie chciał założyć własne Lycaeum Subterranum, wzorowane na dawnym Gymnasium Subterraneum. Czytelnik poznaje bliżej Remusa, może przeczytać o jego konflikcie z przełożonym – tzw. Starcem, co okaże się istotne pod koniec. Pisarz przenosi akcję do 1946 roku poprzez rozmowę jaka nawiązuje się między Remusem, a pewną panią profesor. Część osadzona w realiach lat 40. jest najdłuższa i najważniejsza w całej książce. Historia w niej przedstawiona stanowi sedno, oś wokół, której budowana jest reszta fabuły.
            W podziemnym gimnazjum, które prowadzi dwóch profesorów – Stefanus i Murawski – prawdopodobnie działa ubecki szpicel. Podstarzały Edward Popielski dwoi się i troi, aby go odnaleźć, przy okazji wplątując się w aferę, której powodem jest trzech dezerterów z Armii Czerwonej. Napadają na młode dziewczyny i gwałcą je, co doprowadza wreszcie do śmierci jednej z uczennic Gymnasium Subterraneum. Od tej chwili Popielski będzie ścigał się, a czasami zawiązywał niespodziewane sojusze, z Rosjaninem Czernikowem, aby odnaleźć zwyrodnialców. Nie będzie to łatwe. W drogę nieraz wejdzie mu UB i NKWD. Główny bohater Krajewskiego być może był dawniej całkiem dobrym policjantem, budzącym respekt w przedwojennym Lwowie. Obecnie jednak wzbudza raczej uczucie politowania. Wystarczy wyobrazić sobie łysego, starszego pana - którego najlepsze lata minęły bezpowrotnie – gdy śledzi młode dziewczęta (trzeba dodać iż nieraz dosyć nieudolnie), myśląc przy okazji o ich wdziękach. Gdy czytamy o tym, jak przez pół dnia ukrywa się w toalecie na klatce schodowej lub z trudnością ucieka przez okno pokoju śledzonej, to mamy ochotę uśmiechnąć się złośliwie. Jest to raczej praca dla młodego, ambitnego policjanta, który potrzebuje okazji, aby się wykazać – nie dla szanowanego, 60-letniego pana. Wiele pisze się w książce o profesjonalizmie i doświadczeniu Popielskiego, co jednak wydaje się przesadnym komplementem. Bohater, gdy śledzi innych, zazwyczaj nie robi tego na tyle skutecznie, aby ta osoba się nie zorientowała. Przy okazji nie dostrzega, że sam „ma ogon”, nasłany przez Rosjan. Gdy już udaje mu się coś w sprawie osiągnąć zazwyczaj pojawia się ktoś, kto zbiera wszystkie zasługi. A najlepszym dowodem na brak profesjonalizmu i konsekwencji w działaniu Popielskiego jest sytuacja, gdy w nocy śledzi jedną z uczennic, zdając sobie sprawę z możliwego zagrożenia, ale zapomina! zabrać broń, co skutkuje nieszczęściem. Za to od tej chwili były policjant będzie mógł oddać się zemście, przy okazji zaniedbując swoją ciężko chorą kuzynkę, Leokadię (jedna z postaci znana z poprzednich powieści cyklu).
            Marek Krajewski próbował stworzyć powieść akademicką, wprowadzając wrocławskich profesorów, których idee i poglądy filozoficzne zderzają się ze sobą. Ich dyskusje mogą niektórym przypominać słynny spór z „Czarodziejskiej góry”. Są jednak wprowadzone trochę „na siłę”, sprawiają wrażenie bardzo sztucznych. Czytelnik nie wciąga się w tok rozumowania profesorów, może się  nawet wydawać, iż oni sami nie wierzą w to, co mówią, a jedynie konkurują o podziw uczniów. Być może Krajewski chciał w ten sposób podnieść rangę swojej historii, pokazując, że potrafi napisać powieść filozoficzną. Nie do końca mu się to udało. Jako kryminał „W otchłani mroku” jest książką przeciętną. Fani gatunku i wrocławskiego pisarza pewnie będą zadowoleni, gdyż nie brakuje tutaj tego, co dla Krajewskiego charakterystyczne, czyli brutalności, dosadnych opisów i fatalistycznego podejścia do życia. Jednak wątek kryminalny jest dość przeciętny, pomysł mało oryginalny, wykonanie też nieprzekonujące. Powieść ta nie jest również filozoficzną. Fragmenty dyskursu będą prawdopodobnie niewystarczające dla osób, które takich treści oczekują, natomiast sympatyków kryminału będą po prostu nużyć. Ich występowanie zbędnie zatrzymuje bieg wydarzeń. Do tego dochodzą częste, nietłumaczone wtrącenia po łacinie. Jeśli ktoś przed rozpoczęciem lektury nie zagląda na ostatnie strony, nie zauważy, że tam znajdują się przekłady niezrozumiałych zwrotów. Pewnie ominie je nie zastanawiając się nad znaczeniem, uznając je raczej za językowy zgrzyt. A takich jest niemało w książce. Wielu recenzentów rozpisuje się nad dobrym językiem Krajewskiego. Mnie on nie przekonuje. Jest dość prosty, sztywny, sprawia wrażenie mało naturalnego, tak jakby autor spędził wiele męczących godzin na szukaniu w słowniku ładnych synonimów, aby nie popełnić grzechu powtórzenia.
            Nieudanym zabiegiem są również fragmenty stanowiące pamiętnik Edwarda Popielskiego. Narracja z jego perspektywy przeplata się z trzecioosobową, ale tak naprawdę nic nie zmienia ani nie wprowadza. Byłby to zabieg bardziej zrozumiały, gdyby wyłącznie  pamiętnik ukazywał wewnętrzne przemyślenia bohatera. Ale o nich możemy przeczytać zarówno w jednym, jak i w drugim typie narracji.
            Trzeba jednak pochwalić Marka Krajewskiego za odmalowanie powojennego Wrocławia. Uwidocznia się tutaj wykształcenie pisarza i zainteresowanie rodzinnym miastem. Pod tym względem „W otchłani mroku” można skojarzyć z kryminałem innego wrocławianina. Mowa tu oczywiście o „Wypędzonym” Jacka Inglota, powieści, która przedstawia losy repatrianta przybyłego do Breslau. Zostaje on milicjantem i ma rozwiązać pewną zagadkę kryminalną. W obu powieściach mamy do czynienia z doskonale oddaną topografią miasta. Akcja obu toczy się w głównie w Śródmieściu, okolicach ulicy Grunwaldzkiej, komisariatu na Piastowskiej. W książce Krajewskiego ułatwieniem są polskie nazwy ulic. Dla czytelnika – wrocławianina prawdziwą gratką może być odtwarzanie tras wędrówki Popielskiego i innych postaci. Szczególnie jeśli zna się dobrze ową dzielnicę, ułatwia to odnalezienie się w tamtej rzeczywistości i wyobrażenie sobie opisywanych sytuacji.

            Poza tym można odnieść wrażenie, że „im dalej w las” tym jest coraz lepiej. Pod koniec książka staje się ciekawsza i gdy narracja powraca do roku 2012 i 1991 wiele się wyjaśnia. Czytelnik wreszcie rozumie po, co autor stworzył taki klamrowy układ oraz wprowadził wątek Wacława Remusa. Podsumowując, zwolennicy prozy Krajewskiego powinni być zadowoleni, bo znajdą to, co w jego twórczości lubią. Natomiast inni czytelnicy mogą być rozczarowani przeciętnością lektury. W poszukiwaniu dobrego kryminału jednak lepiej byłoby wybrać inną półkę w księgarni.

wtorek, 23 września 2014

Recenzja filmu "Wolverine

                 
Przełamując uprzedzenia.


Zdążyliśmy już chyba przyzwyczaić się, że w kinie w ostatnich latach produkcje związane ze  studiem Marvela wyrastają jak grzyby po deszczu. Wygląda na to, że wytwórnia trafiła na prawdziwą żyłę złota i szybko z niej nie zrezygnuje. Nie jest moim zamiarem wymienianie wszystkich komiksów Marvela, które zekranizowało studio, ale na te z ostatnich lat warto zwrócić uwagę. Zalała nas fala superbohaterów takich jak Thor, Iron Man czy Wolverine, a niedawno także Kapitan Ameryka. Każdy z nich ma kilka osobnych odcinków poświęconych tylko jemu. Dodatkowo w 2012 roku wyszedł film Avengers(następna część ma wyjść już w 2015 roku), w którym pojawiają się prawie wszystkie wymienione postaci (nie ma Wolverina). Nadal nie nudzą nam się bogate w szybką akcję i efekty specjalne opowieści o herosach. Możemy przebierać w tych filmach jak w ulęgałkach. Moim numerem jeden jest saga  X-men, oglądam wszystkie części, a teraz przyszła kolej na Wolverina z 2013 roku.
                Nie ukrywam, że Wolverine – nieśmiertelny mutant, odporny na wszelkie zranienia, posiadający ogromną siłę i długie, wyrastające z ciała szpony – jest najmniej lubianą przeze mnie postacią w całym cyklu. Niby to główny bohater, ale ani sama postać ani Hugh Jackman w tej roli do mnie nie przemawiają. Zdecydowanie ciekawsi są Magneto, Storm czy Jean. Pewnie nie obejrzałabym Wolverina, gdyby nie był częścią tej historii, chciałam jednak zachować pewną ciągłość. Odcinek poświęcono wyłącznie tytułowej postaci i inne, znane z poprzednich części, tutaj nie występują. Wolverine ukazuje co działo się z Loganem po wydarzeniach z X-men: Ostatni bastion. Na pewien czas zaszył się on daleko od świata, w samotności przeżywając osobistą stratę, do której przyczynił się w poprzednim filmie. Wszystko zmienia się, gdy odnajduje go Yukio, młoda Japonka, o wściekle czerwonym kolorze włosów i dużym talencie do władania samurajskim mieczem. Jest wysłannikiem Yashidy – człowieka, któremu w czasie wojny Wolverine uratował życie. Mężczyzna umiera i pragnie ostatni raz zobaczyć się ze swoim wybawcą. Już w Tokio Logan poznaje syna Yashidy, który pragnie przejąć po ojcu rodzinną firmę, oraz Mariko, wnuczkę umierającego, której według testamentu ma przypaść cała fortuna. Pan Yashida ma dla Wolverina nietypową, lecz kuszącą propozycje, na której obaj mogą skorzystać, i od której rozpoczyna się właściwa akcja. Mutant trafia w sam środek spisku uknutego przeciwko niemu, musi ratować swoje życie, a przy okazji zobowiązuje się zaopiekować Mariko. Na jego drodze stają nowi przeciwnicy, m.in. Harada, dawny ukochany Mariko i znakomity wojownik, a także Viper, mutantka o wyjątkowo trującej mocy. Na szczęście bohaterowi prawie cały czas towarzyszy nieulękła Yukio.
                Wolverine pozytywnie mnie zaskoczył i co ciekawe, odrobinę przekonał do postaci Logana. Tutaj jego niezwykłe cechy są bardziej widoczne, rzucają się na pierwszy plan, gdy w X-menie przyćmiewają go koledzy-mutanci o bardziej widowiskowych umiejętnościach. Film trzyma w napięciu prawie od pierwszej minuty. Tak jak w innych produkcjach cyklu, tak i tutaj uraczono nas ogromną ilością scen walki, wyglądających nieraz bardzo ciekawie, chociaż np. sekwencja na dachu najszybszego w Japonii pociągu wydaje się nieprawdopodobna. Ale skoro mamy świat, na którym ludzie żyją obok mutantów, to przecież wszystko jest możliwe i o tym trzeba pamiętać oglądając ten film. Dzięki osadzeniu akcji w Kraju Kwitnącej Wiśni obraz stał się bardzo urozmaicony. Wprowadzono interesujące postaci i wątki, nawiązano do tragedii Nagasaki. A przy tym pokazano, cieszące oko, sceny pojedynków w iście japońskim stylu. Na szczęście nie przypominają słabych produkcji z niższej półki. Dla mnie, jako osoby lubiącej książki Jamesa Clavella (pisał o Chinach i Japonii na przestrzeni kilku wieków), sporym walorem było ukazanie tradycji, obyczajów i kultury Japończyków. A równoczesnie widzimy na ekranie postęp cywilizacyjny, ciekawe nowinki techniczne. Nawet Yukio posiada dosyć nowoczesny wizerunek, nijak ma się do dawnych kanonów, przypomina trochę postać z mangi, ale to tylko luźne skojarzenie. Jest na pewno jedną z najbardziej sympatycznych postaci w przeciwieństwie do Mariko (zastanawia mnie czy to jakieś nawiązanie do Shoguna Clavella?), którą od początku darzę niezrozumiałą niechęcią i żadne filmowe wydarzenia nie były w stanie zmienić mojej opinii.
                Interesująco wypadają też sceny, w których występuje Jean – ukochana Wolverina. Z jednej strony można je potraktować jako zabiegi retardacyjne, z drugiej strony służą ukazaniu wewnętrznych problemów bohatera. Zastajemy Wolverina w naprawdę trudnym dla niego okresie i obserwujemy proces ponownego „narodzenia” się tego bohatera.

                Oczywiście klimat Japonii, sceny walki i nawet najlepsze efekty specjalne to nie wszystko. Jest wiele ważnych elementów, które w Wolverinie nie rzucają się w oczy np. aktorzy czy muzyka. Natomiast wyraźnie widać pewną sztampowość i powtarzalność motywów, która może męczyć, jeśli oglądamy za dużo tego typu produkcji. Dlatego radzę robić sobie przerwy między kolejnymi odsłonami komiksów Marvela. Mimo to zachęcam do oglądania każdej z nich. Czasami warto się przełamać i spojrzeć przychylnym okiem na nielubianego bohatera. Olśnienia nie doświadczymy, ale możemy nieźle się bawić oglądając ten film. 

sobota, 20 września 2014

"Czas na miłość" Richarda Curtisa.

Nie patrz w tył - podziwiaj „teraz” i czekaj jutra.

Jak zareagowalibyście, gdyby niespodziewanie ktoś powiedział Wam, że posiadacie wrodzoną zdolność przenoszenia się w czasie? Pewnie najpierw uznalibyście, że ta osoba zwariowała albo robi sobie żarty, prawda? A gdy już dotarłoby do Was, że to jednak nie jest prima aprilis, pojawia się pewien dylemat, mianowicie co począć z tą wiedzą, jak ją wykorzystać?
W takiej sytuacji został postawiony Tim (świetny w tej roli Domhnall Gleeson), główny bohater nowego filmu Richarda Curtisa (To właśnie miłość, Cztery wesela i pogrzeb). W dwudzieste pierwsze urodziny chłopaka ojciec zaprasza go na poważną rozmowę i nieoczekiwanie oznajmia, że Tim, tak jak każdy mężczyzna w rodzinie, potrafi cofać się w czasie. Naturalnie, są pewne ograniczenia i zasady. Można wracać tylko do tych chwil, w których brało się udział. Nie ma więc szans, że nasz bohater np. zmieni bieg II Wojny Światowej. Ale i tak musi uważać, aby nie dokonać zbyt gwałtowanych i znaczących zmian w przeszłości, bo one rzutują na przyszłość nie tylko jego, ale całej rodziny. Jak więc nowo poznaną umiejętność zamierza wykorzystać nieco ciapowaty, nieśmiały Tim? Oczywiście przejdzie mu przez myśl, aby przekuć niepowodzenia w sukces i zbić fortunę, lecz szybko porzuci ten pomysł i postanowi znaleźć miłość życia! Do tej pory nie szło mu dobrze z kobietami, zawsze mówił lub robił coś niewłaściwego. Teraz ma jednak możliwość „wczytania gry” w dowolnym momencie, gdy tylko popełni jakąś gafę. W skutek tego nieraz wykonuje podobne czynności po kilka razy, aby odnaleźć receptę na szczęście, najlepszą z możliwych opcji. W myśl zasady praktyka czyni mistrza, Tim przy każdej podróży w przeszłość staję się odrobinę mądrzejszy, wie co się stanie i może próbować zmienić wydarzenia. Choć nie zawsze dzieje się to po jego myśli.
Nie jest to stricte komedia romantyczna. Owszem jest zabawnie i miło, jest też miłość. Bohater filmu dosyć szybko,  po kilku podróżach w tę i z powrotem zdobywa wybrankę serca, którą jest Mary. W tym momencie dostajemy film obyczajowy, co jest dobre, bo Curtis w ten sposób ucieka od nudy i patosu. Szybko okazuje się, że miłość (w polskim tłumaczeniu tytuł jest moim zdaniem mocno nietrafiony) to też więź z dziećmi, rodzicami, siostrą, miłość do samego siebie i świata. Lecz zaczyna pojawiać się też gorycz, smutek i rozczarowanie. Nieraz trzeba wybrać czy np. cofnąć się w czasie, aby pomóc przyjacielowi, czego skutkiem będzie utrata numeru do kogoś ważnego. Pojawiają się też pokusy, które obiecują przyjemność i to bez konsekwencji, bo przecież można coś przeżyć, a później wykasować to z historii. Tim dwoi się i troi, aby uczynić przyszłość jak najlepszą, lecz zapomina, że „największe problemy to te, o których nawet nie pomyślisz”. Ostatecznie staje przed trudnym wyborem, który każe mu wiele poświęcić. Czas na miłość to też film o dwojgu ludzi nie pasujących do schematu. Mary i Tim nie są ideałami piękna, ich zainteresowania odbiegają od mainstreamu, ale gdy stają na swojej drodze tworzą swój własny, wspaniały świat. Aktorka grająca Mary (Rachel McAdams) ma w sobie ogromne pokłady uroku i bardzo dobrze dogaduje się z Gleesonem, którego nieporadność rozczula i wzbudza sympatię. Richard Curtis postawił w tym filmie na sprawdzonych przez siebie aktorów, którzy znają się także z innych produkcji i najwidoczniej dobrze im się razem pracuje, bo tworzą udane zestawienie na ekranie. Do tego odpowiednio dobrana muzyka, ładne ujęcia i sukces gotowy. Jedynym minusem, który dostrzegam w Czasie na miłość jest duża niekonsekwencja w cofaniu się do przeszłości. Raz bohaterowie dokonują zmian, raz ich podróż nie ma żadnych następstw. A przecież nawet, gdy Tim wraca po to, aby spędzić czas tylko z ojcem i pozornie nie wpływa na otoczenie, nie ma go w tym miejscu, w którym był w poprzedniej wersji wydarzeń. Uważam, że efekt motyla musi zachodzić, wbrew temu, co sądzą bohaterowie.
Obraz Curtisa przedstawia nam gorzką, ale bardzo mądrą prawdę. Czasami, aby cos zmienić na lepsze, wystarczy spotkanie, szczera rozmowa i wzajemne wsparcie. Ojciec chłopaka, którego z imienia nie poznajemy, ale wizerunku użycza mu Bill Nighy, daje synowi najważniejszą lekcję w życiu. Trzeba pogodzić się z tym, co nieuniknione i dla odmiany spojrzeć w przyszłość. Nie narzekaj, odpręż się, a dostrzeżesz piękno świata, radość życia – wtedy podróże w przeszłość nie będą potrzebne.

czwartek, 18 września 2014

"Sierpień w hrabstwie Osage" - filmowa adaptacja sztuki Tracy Letts

Zamknij grono osób w ciasnym pomieszczeniu, a dowiesz się prawdy o nich…

Pewnie wielu z was nieraz miało okazję przekonać się o prawdziwości powiedzenia, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu. Często na co dzień trzymamy się od krewnych na bezpieczną odległość. Każdy ma swoje życie i własne problemy, nikt nie chce sobie dokładać kolejnych, brać na barki zmartwień bliskich, z którymi połączyły nas tylko geny, a z którymi nie mamy wspólnych tematów. Gdy już zdarzy nam się rozmawiać przechwalamy się jakie cudowne życie prowadzimy. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie sytuacje zmuszające nas do spędzenia kilku godzin, a nie daj Boże dni w rodzinnym gronie. Nagle okazuje się, że gdy z pozoru idealna rodzina, spotyka się przy wspólnym stole na jaw wychodzą wszystkie małe i duże grzeszki, tajemnice, wzajemne żale i ogólna niechęć. Nagle dowiadujemy się o krewnych rzeczy, których nigdy byśmy się nie spodziewali, a początkowy, uroczysty nastrój chwili i pozorna radość ze spotkania pękają jak bańka mydlana. Oczywiście nie należy dramatyzować, jest sporo dobrych rodzin, których relacje przedstawiają się zgoła odmiennie od tego, co opisałam. Ale bohaterowie filmu Sierpień w hrabstwie Osage zdecydowanie należą do tej pierwszej kategorii i nikt nie nazwałby ich spotkania sielanką.
Beverly Weston to starszy pan, głowa rodziny, troskliwy mąż chorej na raka Violet i ojciec trzech dojrzałych córek. A jak twierdzi jego żona także mierny poeta i alkoholik. Pewnego dnia zatrudnia Indiankę do pomocy w domu, sam wychodzi na ryby i już nigdy nie wraca. Konieczność pochowania ojca spada na córki. Znerwicowana Barbara wraz z niewiernym mężem i córką, lekkomyślna i rozrywkowa Karen z nowym narzeczonym, samotna i skryta Ivy zjawiają się w rodzinnym domu, aby wesprzeć matkę w cierpieniu. Rodzina wraz z ciotką Mattie Fae, wujkiem Charlesem (fanem „trawki”) i ich synem, (pełnym kompleksów, rozchwianym emocjonalnie i niedowartościowanym „Małym” Charlesem), spotykają się na stypie. Początkowo nic nie zapowiada nadchodzącej tragedii. Stopniowo jednak rodzinne spotkanie przeradza się w piekło. Violet skutecznie prowokuje kłótnie, a na jaw powoli zaczynają wychodzić skrzętnie skrywane tajemnice. Okazuje się, ze krewni niewiele wiedzą o sobie nawzajem.
Barbra i Bill nie potrafią zdecydować czy chcą ratować własne małżeństwo, ich nastoletnia córka pali papierosy i nie spożywa mięsa, bo nie chce jeść „lęku zabijanego zwierzęcia”, czym wzbudza ogólne rozbawienie i salwy śmiechu. Ivy okazuje się skrywać problemy zdrowotne i gorszący romans. Narzeczony Karen jest człowiekiem wychowanym bez poszanowania tradycji i manier, wujek Charles buntuje się i staje wreszcie po stronie „Małego” Charlesa, wyśmiewanego przez matkę, która dochodzi do wniosku, że zawiodła się na swoim dziecku. Jak widać wszyscy mają wiele za skórą i wystarczy mała iskra, aby rodzinna bomba wybuchła. Tą iskrą jest cięty język Violet, której nic nie jest w stanie powstrzymać od ranienia każdego, kto znajduje się w zasięgu wzroku. Jest osobą nieszczęśliwą z powodu swojej choroby, lecz głównie, dlatego że trawi ją niechęć do świata, poczucie okrucieństwa losu, niezadowolenie z życia. Czerpie radość z sączenia jadu w dusze najbliższych, których uważa za ciągle narzekających niewdzięczników, a przecież nikt nie ucierpiał w życiu tak jak ona. Na deser zostawia sobie złośliwe komentarze skierowane w stronę Indiańskiej służącej. Odnosi się wrażenie, że im bardziej gęstnieje atmosfera wzajemnej niechęci tym ona czuje się lepiej. A gdy rodzina wreszcie rozbija się o górę lodową, ona spokojnie pali papierosa za papierosem i przygląda się swojemu dziełu.
Reżyser zabiera nas na prowincję hrabstwa Osage, co w praktyce oznacza wiele dróg, po których rzadko coś jeździ, morze wyschniętej trawy, które nuży oko widza, domy stojące w centrum pustki. Bohaterowie są przyzwyczajeni do upału – jak opowiada Barbara – zabijał nawet tropikalne ptaki, które próbowała kiedyś trzymać. Akcja filmu jest bardzo statyczna. Większość wydarzeń ma miejsce w domu, ewentualnie wokół niego. W środku jest gęsto od starych mebli, sfrustrowanych ludzi, niemal czuć w powietrzu zaduch, a do tego dochodzi przytłaczająca czerń strojów i leniwie pracujący wiatrak. Wszystko to sprawia, że film nabiera specyficznego klimatu i nostalgicznego nastroju, który ma na celu wywrzeć w widzu podobne uczucia, jak te targające bohaterami. Na pewno centralną sceną filmu jest ta podczas, której rodzina spotyka się na wspólnym posiłku. To ten moment jest swoistym punktem zapalnym. Późniejsze wydarzenia są pokłosiem rozmów toczonych w tym czasie, efektem poruszenia pewnych delikatnych strun i dotknięcia czułych miejsc. I z pozoru statyczny obraz ożywiają dynamiczne rozmowy. Akcja filmu skupia się na wzajemnych relacjach, dialogach (lub ich braku, co także ma znaczenie). To nie produkcja, w której zaznamy gwałtownych emocji za sprawą wartkiej akcji, pościgów czy strzelanin. Lecz wrażeń i emocji nie brakuje. Bohaterowie aż kipią od ich nadmiaru. Widać, że na powierzchnię pragną wydobyć się wszystkie, od lat powstrzymywane żale i pretensje.
W tej sytuacji nie sposób pominąć kwestię aktorów. To oni są najważniejszą częścią filmu. Uraczono nas gronem wybitnych nazwisk poczynając od Meryl Streep, poprzez Julię Roberts, Margo Martindale, aż do Julianne Nicholson i Juliette Lewis – najważniejsze role kobiece. No i oczywiście są jeszcze m.in. Chris Cooper, Ewan McGregor i Benedict Cumberbatch. Panowie nie wybijają się ponad poziom, ale chyba nie to było ich zadaniem. Udanie grają drugie skrzypce i tworzą tło dla ról kobiecych. Te z kolei są znakomicie napisane, bardzo rzucają się w oczy. To właśnie damskie relacje – Violet i jej córek oraz Violet i jej siostry z ich matką – są najważniejszą kwestią filmu, pokazując jaki wpływ na życie dziewczynki ma matka. Wspaniałym choć przejmującym przeżyciem jest patrzenie na to jak młodsze aktorki pokazują emocje córek i ich skrajne reakcje. Ale i tak, jak to zwykle bywa w przypadku tej aktorki, to Meryl Streep jest gwiazdą wieczoru. Jeśli ktoś wątpił w to, że ta pani jest numerem jeden światowego kina, jeśli uważał, że Streep nie zasługuje na trzeciego Oskara i uznanie, którym się cieszy – szybko zmieni zdanie. Rola Violet Weston jest kropką nad „i” w karierze tej aktorki, ciosem między oczy i całkowitym nokautem. Teraz, gdy wydaje się, że osiągnęła już wszystko, może w pełni bawić się aktorstwem. Nie musi nic udowadniać niedowiarkom, a mimo to pokazuje pełnię swojego mistrzostwa.

Sierpień w hrabstwie Osage ukazuje grupę smutnych, nieszczęśliwych ludzi. Lecz nie brakuje w nim humoru. Przecież scena spotkania na stypie jest momentami bardzo zabawna. I to jest właśnie najlepsze w tym filmie – potrafi być równocześnie śmieszny jak i tragiczny. Przy czym z każda kolejną sceną i bohaterom i widzom jest coraz mniej do śmiechu, tak jakby wszyscy przewidywali smutny i gorzki koniec. Warto Sierpień w hrabstwie Osage zobaczyć dla jego humoru, świetnego aktorstwa, a przede wszystkim, dla bolączek i problemów tej rodziny, która być może uświadomi nam czy w naszych relacjach rodzinnych jesteśmy na dobrej drodze czy nie.

wtorek, 16 września 2014

Przeprawa w głąb świata Indian

Recenzja książki podróżniczej Wojciecha Cejrowskiego "Rio Anaconda".


Parafrazując pewną poczytną, brytyjską pisarkę, napiszę – jeśli sądzisz, że w dobie komputerów magia dzikich Indian zanikła to znaczy, że czas przeczytać książkę Rio Anaconda! Mowa tu o czarach ludzi nieucywilizowanych, ale głęboko związanych z prawami natury, ziemią, na której żyją. Część z tych praktyk magicznych my już możemy wyjaśnić stosując zasady fizyki. Lecz wiele z nich nawet dla nas nadal pozostaje w sferze magii. W tej perspektywie nie dziwi, że człowiek wierzący, żyjący zgodnie z zasadami Biblii, dopuszcza do siebie magię Indian. Dlaczego? Twierdzi, że  skoro część z tych praktyk mogliśmy ująć w proste reguły matematyczne, znaleźć dla nich miejsce w naszym  racjonalnym świecie, to może za kilkanaście lat uda się to także z tym, co dziś stanowi dla nas czary i zabobony. Możliwy scenariusz, choć niepewny. Pewne jest natomiast to, że za te kilkanaście lat nie będzie już dzikich plemion Carapana, o których mowa w Rio Anaconda. Dlaczego? Posłużę się jednym ze zwrotów Wojciecha Cejrowskiego, który w ten sposób rozpoczyna swoje opowieści  – posłuchajcie
                W swojej kolejnej książce podróżniczej (poprzednia to Gringo wśród dzikich plemion) Wojciech Cejrowski zabiera nas w tajemnicze lasy Amazonii, aby odnaleźć dziko żyjące plemię Indian. Nie będzie to łatwe, bo ci skrzętnie chronią swojej odrębności. Carapana niechętnie wpuszczają obcych na swoje ziemię, a jeszcze rzadziej wypuszczają. Jeśli już się taki gringo[1] tam dostanie, może się okazać, że po pewnym czasie stanie przed wyborem – pozostać na ZAWSZE, lub odejść na ZAWSZE. Po podjęciu decyzji drogi powrotnej już nie będzie. Wojciechowi Cejrowskiemu jednak nie straszne żadne przeszkody. Opowiada więc o swojej podróży do Mitu, czyli miasta w departamencie Vaupes w Kolumbii. Jest to jeden z przystanków przed światem dzikich Indian. Już w tym miejscu dzieje się wiele ciekawych, zabawnych (i nieraz groźnych) wydarzeń, a później jest dużo bardziej…niebezpiecznie. W Mitu największym zagrożeniem są ludzie, a gdy przekroczy się granicę dżungli zabić może wszystko nawet niewinnie wyglądający motyl. I dlatego, aby przetrwać białemu człowiekowi potrzebny jest indiański przewodnik oraz przychylność szamanów. Tak naprawdę Rio Anaconda to opowieść właśnie o tych ostatnich. To opowieść o relacjach Cejrowskiego z Czarownikami jest główną i najbardziej interesującą częścią książki.
                Za sprawą podróżnika poznajemy  tych Indian, którzy są „pomiędzy”, nie można powiedzieć, że żyją w cywilizacji, ale mieli już z nią styczność. Znajdziemy u nich przedmioty, które dotarły ze świata chociażby poprzez wymianę handlową. Z nimi także łatwiej się porozumieć, bo przynajmniej niektórzy znają język hiszpański w stopniu komunikatywnym. W tej społeczności Cejrowski spotyka szamana Angelino, pierwszego przyjaciela podczas swej podróży. Pobyt u tego plemienia jest też przygotowaniem do dalszej wędrówki. Autor książki poznaje bliżej zwyczaje Indian. Razem z nimi mieszka, wykonuje te same czynności, świętuje, bawi się i posila się - kina pira, codziennie jedzenie Indian, chyba na zawsze zapadnie mu w pamięć. Dlaczego? Przeczytajcie książkę, bo nikt tak o tym nie opowie jak CejrowskiJ. Poznaje też obowiązki, przywileje i metody pracy Szamana, który jest trochę jak lekarz, trochę jak doradca (to on ma głos decydujący, uważany jest za najmądrzejszego), ale także stosuje „czary”. Potrafi na przykład przewidzieć kiedy będzie deszcz. Niech nikt nie myśli, że szaman wyciąga magiczną różdżkę i macha nią w kierunku nieba wymawiając tajemne zaklęcia. Nic z tych rzeczy. Jego wiedza, która wynosi go ponad współplemieńców, to po prostu większa świadomość świata i praw fizyki, które nim rządza, a także odrobina sprytu i przebiegłości. Oraz … być może odrobina Mocy. To samo cechuje Czarownika, czyli kogoś, kto stoi w hierarchii wyżej niż Szaman. Cejrowski spotyka go na swojej drodze, gdy zostaje przez Indian wyprowadzony za Drugą Kataraktę i pozostawiony w dżungli na pastwę losu. Udaje mu się jednak dotrzeć do celu swej podróży, czyli do najdzikszych Indian Carapana, którzy cywilizacji nadal nie znają. I tam poznaje Czarownika oraz jego psa, który okaże się pomostem na drodze do porozumienia i przyjaźni z tą najważniejszą osobą w wiosce. Zapytacie może o to w jakim języku Wojciech Cejrowski z dzikimi rozmawia. Tu zaczyna się magia, w którą Indianie wierzą całkowicie, podróżnik się do niej stopniowo przekonuje, a czytelnik może albo uwierzyć albo nie, nie ukrywam, że jest to trudne. Czytając rozdziały poświęcone wizycie u Carapana czytelnik praktycznie cały czas zastanawia się ile w tej opowieści jest prawdy. Oczywiście autor mógłby sobie to zmyślić, ale uważam, że tak nie jest. Pytanie tylko na ile praktyki Czarownika (jak rozmowa poprzez „czytanie” w myślach Gringo), są bajdurzeniem tegoż Indianina. Trudno uwierzyć w coś takiego, myślę że jedynym sposobem na to jest przekonanie się na własnej skórze. Być może przez cały czas Czarownik, mówiąc potocznie, robił Cejrowskiego w balona, tak jak to zdarzało mu się w stosunku do ludzi z plemienia. A być może rzeczywiście drzemie w nim Moc, zesłana przez  bogów. Pozostawiam tę kwestię otwartą. Nie potrafię powiedzieć czy wierzę w moce Szamanów i Czarowników Carapana. To jest tak niezwykła opowieść, że należy ją samemu przeczytać i przeżyć.
                Cejrowski pokazuje nam świat barwny, dziwny, groźny, a robi to w sposób niebanalny. Rio Anaconda to po pierwsze emocjonująca podróż po świecie Indian, dla zwykłego człowieka niedostępnym. Po drugie jest to odkrywanie umiejętności pisarskich autora, a właściwie zdolności opowiadania historii. Bez tego daru nawet najlepsza opowieść może ugrzęznąć w morzu nudy. Na szczęście i autor i wydawca postarali się, aby tak nie było. Zarówno warsztat pisarski jak i oprawa graficzna książki są równie atrakcyjne, co zawarte w nich relacje. Można Cejrowskiego nie lubić, wszak jest postacią kontrowersyjną, ale w niczym to nie przeszkadza podczas czytania. Należy oddać mu szacunek za umiejętność ciekawego opowiadania, a także celność spostrzeżeń, otwarty umysł i tolerancję wobec innej kultury. Wydana w twardej okładce, na dobrej jakości papierze, okraszona zdjęciami, różnego rodzaju szlaczkami, książka skutecznie uszczupla nasze portfele w zamian za urozmaicenie lektury. Język autora jest bardzo plastyczny. Zręcznie posługuje się słowami. Lubi tez być czepliwy, złośliwy i cyniczny. Mnie niezwykle bawią jego opinie i spostrzeżenia, a także zamieszczone w przypisach słowne utarczki z tłumaczką (tożsamość tłumacza to ciekawa historia – odsyłam do Gringo wśród dzikich plemion).
                Mimo że Wojciech Cejrowski od lat obcuje z dzikimi plemionami, to jednak nadal potrafią go zadziwić. Na każdej stronie książki widoczny jest też szacunek wobec ich odrębnej kultury, próba zrozumienia i zaakceptowania. Ta książka jest warta przeczytania, bo opowiada wspaniałe historie o ludziach, których prawdopodobnie nam nigdy nie będzie dane poznać. Cejrowski snuje smutną wizję przyszłości, w której cywilizacja stopniowo, ale bardzo skutecznie doprowadzi do zagłady dzikich Indian. Ludzie zewnątrz, nie rozumiejący tej kultury, nawet nie pragnący jej poznać, wejdą w ich świat z butami, depcząc obyczaje, wierzenia i miłość do ziemi. Dadzą własne ubrania, przedmioty, narzucą swoje poglądy i religię, a wszystko to w imię wyższego dobra.  Dlatego w Rio Anaconda autor pozmieniał nazwy, imiona, nie stawiał drogowskazów, a przede wszystkim czekał wiele lat z opowiedzeniem tych historii. Zrobił wszystko, co mógł, aby  przybliżyć nam tamten świat, ale nas do niego nie doprowadzić, gdyż to przyspieszyłoby zagładę. Jest to historia opowiedziana przez człowieka, który przeżył wiele na własnej skórze, doświadczył cudów i okrucieństw amazońskiej dżungli. Przede wszystkim autor kocha ten odległy dla nas świat. Nie bez powodu pragnie na starość zagubić się w takiej dżungli na dobre i to świadomie, tam widzi swoją przyszłość. Do tych miejsc wraca i prawdopodobnie będzie wracał przez wiele lat. Możemy więc liczyć na to, że w pisanie książek wkłada całe swoje serce, aby pokazać nam wspaniałość i niezwykłość tamtego świata. Warto ulec urokom jego książek, bo to jak przejście przez drzwi narnijskiej szafy czy potterowski peron 9 i ¾.




[1] Cudzoziemiec, turysta.

niedziela, 14 września 2014

Recenzja "Jak wytresować smoka 2"

O sercach dzielnych i wędrówce dalekiej 
Zwiastun pod tym adresem: Zwiastun

Wychodzę z założenia, że zawsze trzeba wiedzieć kiedy zejść ze sceny. Oglądając Jak wytresować smoka 2  pomyślałam, że to jest właśnie odpowiednia chwila, aby historię zakończyć. Ale nie dlatego, że nowa produkcja DreamWorks jest zła! Wręcz przeciwnie – sięga bardzo wysoko swoim poziomem i nie potrafię uwierzyć, że ewentualne, kolejne części mogłyby się z nią równać. Ba! Nie ma z nią szans nawet pierwsza część, co jest rzadkością w kinie. Radość mnie rozpiera, bo jako osoba wychowana na starych, disney’owskich historiach, uważająca Króla lwa za najlepszą bajkę dzieciństwa, traciłam powoli nadzieję na to, że współczesne animacje mogą się jeszcze podnieść z kolan. A tu proszę! Już Jak wytresować smoka było bardzo dobre, niedawno nadeszła era Krainy lodu, a teraz kolejna produkcja. Co jest w kontynuacji historii Czkawki i Szczerbatka takiego wyjątkowego? Proszę Państwa, odpowiedź jest prosta – magia! Magia obrazu, dźwięku, przesłania i genialnych bohaterów – magia, która zdobywa nad nami władzę.
                Minęło pięć lat od wydarzeń z poprzedniej części, a w życiu bohaterów zaszły poważne zmiany. Na Berk zapanowała zgoda między ludźmi i smokami. Teraz wszyscy mieszkają razem, a każdy mieszkaniec wyspy ma swojego latającego pupila. Dotychczasowy wódz Wandali Stoick pragnie abdykować na rzecz swojego syna Czkawki. Ten jednak od rządzenia zdecydowanie woli podróże na swoim smoku Szczerbatku i odkrywanie nowych krain. Pewnego dnia jedna z takich poznawczych wypraw kończy się spotkaniem z grupą wrogo nastawionych Łowców, których zadaniem jest dostarczanie smoków groźnemu Drago. Czkawka wraz z towarzyszami wyrusza w niebezpieczna i daleką podróż, aby rozmówić się z wrogiem, licząc na to, ze zawrze z nim pokój i raz, a dobrze zakończy polowania. Nie wie, ze misja na zawsze zmieni jego życie, a przyczyni się do tego m.in. tajemniczy Smoczy Jeździec.
       Twórcy animacji nie zamierzają wchodzić w historię po cichu, wręcz przeciwnie. Gdy tylko kończy się czołówka filmu, widz wpada w sam środek akcji, godnej najlepszych filmów sensacyjnych. W oczy uderza rozmach i koloryt bajki. Tempo rzadko zwalnia przez co Jak wytresować smoka 2 trzyma widza w napięciu aż do samego końca. A ten przypomina niektóre epickie sceny z historii kina. Ja w kulminacyjnej scenie walki smoków widzę odzwierciedlenie legendarnego starcia  z udziałem Godzilli, czy walkę z Krakenem w Starciu tytanów. Nawet, gdy na chwilę sytuacja się uspokaja, to czuć, ze jest to tylko cisza przed burzą. Poza tym w chwilach, gdy bohaterowie nie szaleją na swoich smokach, wcale nie dostarczają mniej atrakcji. Ich rozmowy i dylematy okazują się bardzo aktualne, z życia wzięte i bliskie oglądającym. Wiele emocji wywołują osobiste dylematy Czkawki, który w tej części musi przebyć długa, wewnętrzną drogę, aby poznać samego siebie, dowiedzieć się kim jest i czego chce od życia. Nie obejdzie się też bez (trochę typowego) zadziwienia poprzez pojawienie się wątku, który wydawał się raz na zawsze zamknięty.
                Mnie, jako osobie dorosłej, trochę wadzi widok smoków, do których najlepiej pasuje określenie „urocze, słodkie maskotki”. Wolałabym widzieć je jako wielkie i groźne gady, których ideałem jest zdecydowanie Smaug z ekranizacji Hobbita. Nie zapominajmy jednak, że mimo wszystkiego, o czym pisałam wcześniej, to nadal jest bajka dla dzieci i pewne ułagodzenie wizerunku jest konieczne. Ale na szczęście to, co widoczne na pierwszy rzut oka, jest tylko kolorową powłoką miłą dla dziecięcego wzroku. Niech nikogo nie zmyli przyjazny wygląd Szczerbatka i jego współbraci. W ich ciałach tkwi prawdziwy ogień odwagi, a w sercach trzymają wierność, która na końcu okazuje się silniejsza niż magia, którą Drago chce spętać smoki i nagiąć je do swojej woli.
                Jak wytresować smoka 2 to film, który prześcignął swojego poprzednika pod każdym względem. To historia uniwersalna, opowiedziana w barwny, emocjonujący sposób, odpowiednia i dla dziecka i dla jego rodzica. Oprócz epickości niesie ze sobą przesłanie, pokazuje że każdy ma w sobie to „coś”, magię, która pozwala poradzić sobie z każdą przeciwnością. Nawet, a może przede wszystkim wtedy, gdy inni tracą wiarę i odwagę. Ta bajka to wspaniała podróż przez dusze bohaterów – Czkawki i Szczerbatka. Zmieniają się  oni w trakcie swojej przygody, dorastając do ról, które zostały im przeznaczone. Wspaniała historia o miłości rodzica i dziecka, o wierności przyjaciołom i lojalności silniejszej niż zło.

czwartek, 11 września 2014

Recenzja filmu "Supermarket"

Nigdy nie sięgaj do kieszeni, gdy jesteś w supermarkecie…

Wszelkie statystyki i opinie donoszą, że spędzamy tam coraz więcej wolnego czasu. Nie sposób się nie zgodzić, gdy stoimy w długich kolejkach do kasy, szczególnie przed różnymi świętami, majowym weekendem czy Sylwestrem. Małe, osiedlowe sklepiki upadają, gdy my, pchając przed sobą pęczniejący wózek, niestrudzenie przemierzamy długie alejki w supermarketach, wydeptując ścieżki do bogactwa właścicieli tychże olbrzymów.
                Czy podczas takich wędrówek zastanawiamy się nad tym, czy przypadkiem nie śledzi nas czujne oko kamery? Być może ktoś, kto w nią patrzy tylko czeka na chwilę, gdy sięgniemy ręką do kieszeni. Prawda jest taka, że przechodząc przez bramki w sklepie skazujemy się na nieustanne towarzystwo oka Wielkiego Brata. A on jest niezwykle czujny, bo nad jego przedstawicielami – firmą ochroniarską – stoi szef marketu, czyli pan i władca całego przybytku (oraz ten, od którego uzależniona jest emerytura panów w koszulach z napisem „Ochrona” i słuchaweczką w uchu).
                Dla jubilera Michała Wareckiego (w tej roli Tomasz Sapryk) zbliżający się Sylwester miał okazać się najgorszym w życiu. Nie dość, że podróżuje z niestabilną emocjonalnie żoną, wokoło sypie śnieg, to jeszcze na parkingu pod sklepem ktoś wybija szybę w ich mercedesie. Jedynym, choć marnym, pocieszeniem jest fakt, że złodziej dobrał się do samochodu od złej strony. Mianowicie ukradł akumulator, nieświadom tego, że w bagażniku spoczywa walizka pełna drogocennej biżuterii. Warecki zostawia żonę Bogusię jako stróża ich dobytku, a sam udaje się do supermarketu po nowy akumulator. Nie wie jednak, że będą to niezwykle niefortunne i najdłuższe w jego życiu zakupy. Ochroną obiektu zajmuje się bowiem firma, której szefem jest Jaśmiński (Dziędziel), skrywający mroczne tajemnice, starszy pan. Niefortunny zbieg okoliczności sprawia, że jeden z jego podwładnych, a prywatnie pasierb Jaśmińskiego, przyłapuje Wareckiego na „kradzieży”. Tak rozpoczynają się najgorsze chwile w życiu bohaterów, które zaważą na ich dalszych losach. Aż ciarki przechodzą po plecach, gdy pomyśli się, że wszystkiemu winny jeden mały batonik, zjedzony i zapomniany przez bohatera, który papierek po nim schował do kieszeni kurtki. Jakby problemów było mało szef supermarketu, grany przez Bluszcza, przygotowuje się do sylwestrowej wizyty pewnej znanej osoby i prezydenta miasta – nie ułatwia to pracy ani jemu, ani znerwicowanej ochronie.
                Nerwowa atmosfera panująca w sklepie udziela się także widzom. Film, który z założenia ma być thrillerem, taki też się okazuje. Napięcie jest budowane stopniowo. Także scenografia robi swoje – długie aleje z towarem, a także „tyły” przybytku, czyli surowe, białe korytarze i różne magazyny, po których tylko od czasu do czasu przechadzają się ochroniarze. A do tego ostre, jaskrawe światło. Do ulepszenia efektu brakuje tylko gołej, mrugającej żarówki. Także toczone rozmowy stają się coraz bardziej nerwowe, a wynika to z sytuacji, w którą wplątują się głowni bohaterowie. Widzowi udziela się również zdenerwowanie Wareckiego, które łatwo zrozumieć. Został zatrzymany za jeden mały batonik, o którym zapomniał, a za który chce zapłacić – co nie jest takie proste, bo w tej chwili Jaśmińskiemu zależy już tylko na zatuszowaniu niekompetencji.
                Niestety, gra aktorska kuleje. Jest paru znanych aktorów, jak Sapryk – najlepszy punkt obsady. Zastanawia mnie czy Izabela Kuna (Bogusia) dostała dożywotni angaż we wszystkich polskich produkcjach. Jest to już „enty” film, w którym ją widzę, a w każdym jest tak naprawdę jedną postacią, czyli Marysią z Barw szczęścia. Tak jak ona niestrudzenie „zalicza” kolejne role, tak ja niecierpliwie czekam na chwilę, gdy reżyserzy będą mieć jej dosyć. W „Supermarkecie” pojawia się też inny serialowy aktor, Mikołaj Roznerski (Marcin z M jak miłość). I on trzyma swój poziom, który jednak nie jest zbyt wysoki, wystarczający do serialu, ale czy dla kina…odczuwam w tej kwestii wątpliwości. Jedynym pocieszeniem dla tego aktora jest fakt, że partnerujący mu na ekranie Marian Dziędziel nie radzi sobie dużo lepiej. Jest to, co prawda aktor z imponującym, jak na nasze realia, dorobkiem, ceniony i szanowany. Ale w tym filmie nie zachwyca, nie rozwija się i nie pokazuje nic nowego, a do tego wypowiada swoje kwestie na tyle niewyraźnie, że ich zrozumienie stanowi spory problem i jest wyzwaniem dla uszu.

                Tym, co ratuje film, oprócz skutecznie budowanego nastroju, jest temat. Zwyczajowe praktyki takich miejsc jak supermarket zostały tutaj obdarte z tajemnicy, wyszydzone – samowola niewykwalifikowanych pracowników (jak pasierb Jaśmińskiego, który dostał pracę po znajomości), czy sprzedawanie przeterminowanego jedzenia. Patrząc na film coraz bardziej wierzę w plotki o „myciu” starych kurczaków płynem do naczyń. Lecz przede wszystkim Supermarket pokazuje do czego może dojść, gdy człowiek zostanie przyciśnięty do muru. W czasie, gdy w sklepie panuje chaos, presja odciska swoje piętno, bo szef wymaga (i to za najniższą krajową), panuje wyzysk, a drobni złodzieje kradną na potęgę doprowadzając ochronę do granic wytrzymałości. Oczywiście sytuacja przedstawiona w Supermarkecie popada w pewną skrajność, ale nie jest nierealna. Środki masowego przekazu od czasu do czasu przekazują informację o tragediach, które wynikają z zaszczucia bezbronnego człowieka. Wiodący wątek na pewno stanowi przestrogę i pokazuje, trochę przejaskrawione, ale prawdziwe oblicze zarówno systemu jak i człowieka.

wtorek, 9 września 2014

Nad i pod (ziemią)

                      "Kopiec kreta" - tomik poetycki Bohdana Zadury

Co widzi Bohdan Zadura patrząc na kopiec kreta? Czy jest on dla niego przede wszystkim tym, co znajduje się nad ziemią i jest widoczne na pierwszy rzut oka? A może zastanawia się nad tym, co skrywa się pod ziemią, do czego nie ma bezpośredniego dostępu? Czy sposób w jaki postrzega tę budowlę poeta jest inny niż sposób patrzenia kreta – podmiotu w „Kopcu kreta”?
            Tom wierszy Zadury, wydany w 2004 roku, pod tytułem „Kopiec kreta” przedstawia dwie różne płaszczyzny, po których porusza się podmiot liryczny. Jest on jak tytułowy kret podróżujący podziemnymi tunelami i wspinający się od czasu do czasu ku szczytowi kopca, aby spojrzeć na świat. Tom zawiera bardzo różnorodne wiersze. Niektóre są krótkie, niektóre o wiele dłuższe. Zadura porusza zarówno tematy społeczne, podejmuje czasami krytykę współczesności, żeby w następnych wierszach przejść do spraw bardziej prywatnych. I przez to też on sam prezentuje się raz jako człowiek ironiczny, drwiący, a czasami niezwykle poważny, rozgoryczony życiem.  Ale w takim razie, które z tych wierszy można usytuować „na kopcu”, a które w krecich tunelach?
            Zadura chętnie komentuje rzeczywistość, relacje między ludźmi, ich problemy, dylematy. Zazwyczaj jest przy tym oszczędny w słowach, szczególnie w pierwszej części tomu. Ale te króciutkie wiersze, jak chociażby „Prawo do życia”, „Śmiech” czy „Najwyższy nominał” niosą ze sobą wielość znaczeń i bagaż emocji. Są dosadne, Zadura trafia nimi w punkt. Właściwie nie potrzebuje więcej słów, aby powiedzieć to, co chce. Nie brakuje tym wierszom ironii. Zadura drwi zarówno z czytelnika jak i z bohaterów wierszy:
„Skoro od jutra mamy
dzielić stół i łoże

zamiast iść na lody
może rozsądniej byłoby wpaść
do żelaznego sklepu

po piłę i siekierę”

Widać, że doskonale bawi się on słowami, ukazując ich dwuznaczność. Podobnie jak w wierszu zatytułowanym „Tata Morgany”, który ma nasuwać skojarzenie z fatamorganą.
Te wiersze znajdują się na powierzchni. Podmiot – kret wychodzi na szczyt kopca i przysłuchuje się życiu rejestrując jego najważniejsze prawa. Jak chociażby to, że nikt nie jest niezastąpiony. Poprzedni król umarł i już ogłasza się jego następcę:
„Król
Nie(ch) żyje”

Również niektóre dłuższe wiersze dotyczą rzeczywistości i spraw społecznych (jak np. „Wiadomości”), ale jednak w drugiej części tomiku Zadura zamieszcza raczej wiersze prywatne.  Te które znajdują się  w ciemnych, krętych tunelach pod ziemią. Dotyczą one przemijania, śmierci i cierpienia człowieka, który traci bliskich. Nierzadko obecny jest w nich cmentarz. Widać, że Zadura wciąż nie otrząsnął się po odejściu bliskich. Poczucie straty, widoczne chociażby w „Ciszy”, gdy opłakiwał ojca, nadal jest obecne w „Kopcu kreta”. Takie wiersze jak „Jan i Janina”, „Po niedzielnym obiedzie”, „[Czterdzieści dni po]” przesiąknięte są smutkiem, rozgoryczeniem i żalem. Sięgają głęboko w serce czytelnika, wzbudzają wzruszenie, jak fragment:
„odprowadzam ją (prowadzę)

Strasznie od was daleko
Nie myślałam

(niedawno to był tylko kwadrans)”.

Podmiot liryczny jest ze swoimi smutkami i wspomnieniami samotny jak kret w  wydrążonym przez siebie tunelu. Gruba warstwa ziemi oddziela go od świata, który nie jest w stanie zrozumieć tego, co on w tej chwili czuje. Z poczuciem straty wiążą się dylematy dotyczące wiary, którym wyraz daje autor w części „Z wierszy pierwszych poetów”:
„Czyż może pojąć słaby rozum ludzki
Oko wpisane w trójkąt (bermudzki).”

A gdzie, przy owym podziale na kopce i tunele, znajduje się tytułowy wiersz, nie bez powodu ostatni w tomie? Można pomyśleć, że podmiot patrzy na kopiec z góry. Ale równie dobrze może spoglądać z dołu, z perspektywy kreta. Bo jest to zapis drogi zwierzęcia wydobywającego się na powierzchnię. Będzie to dla niego trudna wspinaczka, a na górze nie znajdzie tego, czego się spodziewa. To droga, którą musi pokonać pogrążony w żałobie podmiot, aby ze swego wewnętrznego, samotnego świata wrócić do społeczeństwa. Jednak ten świat, który zobaczy nie będzie już taki jak dawniej, jak przed osobistą katastrofą:
„Kiedy patrzysz na tę górę
Nie myślisz
Że nie będzie tam do kogo
Otworzyć ust(…)

I nie myślisz
Że kiedy na nią już wejdziesz
Widok będzie jak z pagórka”

Zadura w „Kopcu kreta” tworzy niezwykłą, wartą zapamiętania metaforę swojej własnej wędrówki. Obnaża się pokazując cierpienie po stracie bliskich i trudny powrót do normalnego życia. Nie stroni przy tym od odrobiny krytyki wobec zastanego „na powierzchni” świata i robi to z przymrużeniem oka, z sarkazmem i drwiną, która bawi, ale też przeraża czytelnika. 

poniedziałek, 8 września 2014

Dramat, który jest komedią - recenzja "Grand Budapest Hotel"


Wes Anderson  to na razie reżyser o stosunkowo niewielkim dorobku, ale już kojarzony chociażby z takich filmów jak „Rushmore”, „Genialny klan” czy „Kochankowie z Księżyca”. Doceniono go za charakterystyczny styl, ironiczny dowcip i symetryczne zagospodarowanie przestrzeni kadru.      I tych elementów nie można nie dostrzec także w jego najnowszym filmie „Grand Budapest Hotel”, w którym humor i absurd wygrywają z dramatem spychając go na drugi plan. Bo chociaż film nie kończy się happy endem, to widz niespecjalnie to zauważa i przeżywa.
                Główna opowieść zamknięta jest w klamrę kompozycyjną. Moustafa, właściciel podupadającego hotelu, powraca we wspomnieniach do lat młodości i przekazuje swoją historię pewnemu pisarzowi (w tej roli Jude Law). Spotkamy ich ponownie na końcu filmu, ale najważniejsze jest to, co w środku. Grand Budapest to słynny, przedwojenny hotel, posiadający konsjerża jedynego w swoim rodzaju. W rolę portiera Gustava wciela się rewelacyjny Ralph Fiennes, a towarzyszy mu młody boy hotelowy Zero. Gustave nawet nie spodziewał się, że za sprawą romansu z pewną starszą panią, zostanie wciągnięty w historię kryminalną. Madame D. została zamordowana, lecz wcześniej zdążyła przepisać na swojego kochanka z hotelu, niezwykle cenny obraz Chłopiec z jabłkiem, a jak się później okazuje napisała także drugi testament, który zaginął w tajemniczych okolicznościach. Pech chciał, że zaginął także kamerdyner – jedyny człowiek znający prawdę, a wszyscy członkowie rodziny Madame bardzo pragną zdobyć obraz. Prym wśród nich wiedzie jej syn Dymitri (Adrien Brody). Gustav kradnie dzieło, które przecież prawnie mu się należy, a następnie zostaje oskarżony o zabicie starszej pani. I w tym miejscu zaczyna się najlepsza część filmu, w której jedni będą gonić, a drudzy uciekać, od czasu do czasu zamieniając się rolami.
                „Grand Budapest Hotel” to film, do którego realizacji zatrudniono grono najwybitniejszych aktorów. Tych bardziej i mniej znanych nie dałoby się wyliczyć nawet na palcach obu rąk. Oprócz wcześniej już wymienionych są to m.in. Willem Dafoe, Edward Norton, Jeff Goldblum czy Harvey Keitel.  Często jednak bywa, że film z taką ilością gwiazd wcale nie świeci mocniej od innych ani nie tworzy udanej konstelacji. Ale Wes Anderson na szczęście ustrzegł się tego problemu. Nie ma tu żadnego słabego punktu. Wszyscy aktorzy, chociaż niektórzy zostali obsadzeni w epizodycznych rolach, błyszczą swoim własnym, niepowtarzalnym blaskiem. Jednak na czele stawki stoi Tony Revolori, praktycznie nieznany chłopiec, który wcielił się w postać boya Zero. Może się wydawać, że przez cały film ma ten sam wyraz twarzy, ale wierzę, że jest to zabieg celowy, bo jego bohater jest tak genialną postacią, że w niektórych scenach przyćmiewa nawet Fiennesa. A jego poważna mina i cicha zgoda na wszystko, co dzieje się wokół podkreśla komizm tego filmu.
                Humor jest obecny w dziele na różnych płaszczyznach. Zarówno poprzez dialogi jak i sposób w jaki niektóre sceny zostały nagrane. Bo „Grand Budapest Hotel” to film bardzo charakterystyczny i sądzę, że nie każdego przekona stylistyka Andersona. Mnie kojarzy się ona mocno z niektórymi filmami Burtona czy z „Parnassusem” Terry’ego Gilliama.  Wszystko tu jest przekoloryzowane, w scenach hotelowych barwy są tak przejaskrawione i cukierkowe, że oczy mogą zaboleć. Szczególnie widać to w scenach jazdy wściekle czerwoną windą. Także stroje Gustava i Zero są barwne i rzucają się w oczy. Natomiast, dla kontrastu, Dimitri, jego siostry i człowiek od brudnej roboty Jopling chadzają odziani w czerń tak iż wyglądają jak wyjęci z planu kolejnej części „Ojca chrzestnego”.
                W tym filmie absurd goni absurd. Niektóre sceny są bardzo groteskowe, humor wysublimowany, co tylko wzmaga śmiech u widza. Są też takie zabawne momenty, gdy obraz w niemożliwy sposób przyspiesza. Jest tak na przykład w scenie pościgu głównych bohaterów za Joplingiem. W efekcie, raz z perspektywy trzecioosobowej, raz patrząc oczami Zero, a raz z lotu ptaka obserwujemy szaleńczą pogoń z prędkością formuły 1. Komiczna jest też scena ucieczki Gustava z więzienia, W rzeczywistości to nie mogło się przecież udać. I tu kolejne silne skojarzenie, tym razem ze „Skazanym na Shawshank”. Przy tematyce więziennej zostając, trzeba zaznaczyć, że zarówno Keitel w roli łysego bandziora, jak i Norton – ambitny policjant – wypadają niezwykle przekonująco.
                Bardzo  udanie operuje się tutaj kamerą, czasami stosując plan pełny, a czasami tez półzbliżenia jak podczas wcześniej wspomnianego zjazdu Gustava i Zero na sankach za Joplingiem. Muzyka jest też ważnym elementem, współgrającym odpowiednio z obrazem w celu spotęgowania komizmu. W efekcie czasami słyszymy niemalże podkład pod występ cyrkowego komika, a czasami (szczególnie Dymitrowi) towarzyszy patetyczna, budząca grozę nuta.
                Jedynym co wg mnie zgrzyta w tej historii jest obecność poezji. Gustave, jeden z ostatnich romantyków, nie nadający się do czasów w jakich przyszło mu żyć, uwielbia recytować wiersze. Z jednej strony jest to niezwykle zabawny element. Bohaterowie nie rezygnują z poezji nawet, gdy gonią ich przedstawiciele prawa. Jednak film mógłby obyć się bez tego, mimo że prędkość z jaką deklamuje Gustave jest godna podziwu. Szczególnie, że polskie napisy są bezwzględne dla tych, którzy nie zainwestowali w kurs szybkiego czytania.
„Grand Budapest Hotel” to z pewnością film niezwykle oryginalny i zabawny. W sposób wyrafinowany okraszony ironią, groteską, ubrany w jaskrawy kostium. I chociaż zakończenie zostawia po sobie gorzki smak, to dzieło Andersona warte jest obejrzenia.

niedziela, 7 września 2014

Emeryci kontraatakują! - recenzja filmu 'Riwiera dla dwojga".

Gdy w wakacyjnym wydaniu magazynu Kino przeczytałam opinię jednej z recenzentek na temat wiekowych aktorów w Hollywood, pomyślałam, że ma ona wiele racji. Twierdzi mianowicie, że pojawianie się takich produkcji jak chociażby Niezniszczalni, w której w większości występują starsi aktorzy – emeryci, związane jest z brakiem odpowiednich następców.[1] Coraz częściej możemy zaobserwować pojawianie się produkcji, które promują bardzo znane, ale już trochę „nieświeże” nazwiska. Oprócz ww. filmu akcji, mamy do dyspozycji np. Last Vegas, (film ewidentnie wzorowany na serii Kac Vegas), Red, Dwoje do poprawki, Mamma Mia! czy To skomplikowane. Być może nie przypadkowo w trzech ostatnich zagrała Meryl Streep – kobieta, o której mówi się, że jest najlepszą, obecnie żyjącą aktorką i nawet wiek nie stoi na przeszkodzie w ciągłym rozwoju jej kariery. Wszystkie wymienione przeze mnie filmy opowiadają historię dojrzałych ludzi, posiadających bagaż doświadczeń, próbujących zmierzyć się z nadchodzącą starością, nieraz na nowo budujących swoje, ległe w gruzach życie. Czy mamy więc do czynienia z nowa modą w branży filmowej? Być może. A na potwierdzenie tej tezy należy wysunąć kolejną głośną produkcję, czyli Riwierę dla dwojga Joela Hopkinsa.
                Reżyser znany jest już z filmu Po prostu miłość, w którym opowiada historię dwojga samotnych ludzi, którzy spotkali się w dojrzałym już wieku i niespodziewanie połączyło ich uczucie. Widocznie Hopkins dobrze czuje się w takich klimatach, a także upodobał sobie w tego typu rolach Emmę Thompson, bo to ona partneruje na ekranie Pierce’owi Brosnanowi, w „Riwierze…”. Z kolei filmowy James Bond także miał okazję wcielić się w podstarzałego adoratora we wcześniej wymienionym musicalu. Zbieg okoliczności, przypadek, że akurat tych dwoje wybiera reżyser? Raczej nie, sądzę że świadomie postawił na właśnie tych aktorów, ich wybór jest strzałem w dziesiątkę, bo doskonale dogadują się na ekranie. Ale zacznijmy od początku…
                Kate i Richard stoją u progu wieku emerytalnego. Dawniej stanowili małżeństwo, czego owocem jest dwójka dorosłych, zajętych swoim życiem dzieci. Los sprawił, że rozwiedli się, prawdopodobnie za sprawą romansów Richarda z dużo młodszymi kobietami. Po pewnym czasie jednak byli małżonkowie ponownie staja na swojej drodze – firma Richarda zostaje przejęta i sprzedana, a on i jego współpracownicy tracą oszczędności życia. Nowo mianowany bankrut nie udaje się po pomoc do żadnej ze swoich niedawnych, młodych partnerek, lecz do byłej żony, która również traci szanse na spokojną i dostatnią starość. Bohaterowie zmuszeni są połączyć (niechętnie) siły, aby odzyskać to, co zostało im zrabowane. Sprawa jednak nie jest taka prosta.  Filmowy „czarny charakter” Vincent Kruger ani myśli ugiąć się pod namową byłego małżeństwa, pieniądze stanowią dla niego wartość najwyższą, w jego prywatnym rankingu stoją nawet ponad młodziutką i piękną narzeczoną Manon. Ta z kolei zostaje przez niego obdarowana niezwykłym prezentem – Okiem Tygrysa, czyli wartym bajońską sumę klejnotem. Na szczęście (bądź nie – zależy, z której spojrzeć strony) ten fakt nie umyka uwadze Kate. Bohaterka grana przez Emmę Thompson na pewno nie jest aż tak rozważna (jak jedna z filmowych postaci, z których słynie aktorka), aby zrezygnować z wymyślonego, genialnego, choć trudnego planu. Nie jest również aż tak uprzedzona do byłego małżonka, aby nie uwzględnić jego pomocy w… kradzieży brylantu! Wszak to jest właśnie ich plan – zamierzają wprosić się na wesele Krugera do pilnie strzeżonego zamku i ukraść klejnot z pięknej szyi panny młodej. Do tego angażują w to swoich dobrych przyjaciół, równie jak oni zwariowanych, czyli Pen i Jerry’ego (w tych rolach znakomici Celia Imrie i Timothy Spall). Przestępczy uczynek pary jest w filmie usprawiedliwiany koniecznością, dobrem najwyższym, bo przecież kradzież jest tak naprawdę jedynie odebraniem tego, co wcześniej zostało im zabrane…I tak rozpoczyna się niezwykła oraz niebezpieczna eskapada na Riwierę Francuską, która na zawsze odmieni życie bohaterów (i eskapada i Riwiera).
Jaki jest ten film? Zabawny, barwny, wciągający, ale też wtórny. Podczas oglądania ciągle miałam przed oczami sceny z To skomplikowane. Tam co prawda nie było wątku kryminalnego, ale reszta fabuły zdaje się identyczna. Nie jest to na pewno plus dla produkcji Hopkinsa, ale też nie narzekałam, bo dobra historia miłosna będzie dla kobiety zawsze czymś wartym obejrzenia (szczególnie jeśli ma dużo wolnego czasu i w danym momencie zero chęci do oglądania ambitniejszych filmów). Mamy więc byłych małżonków, którzy pogubili się na pewnym etapie wzajemnej relacji. Ale gdy dzieci dorosły i wyfrunęły z gniazda w domu nagle zrobiło się pusto. Kate spędza czas skupiając się na pracy, poznawaniu mężczyzn przez Internet i opiece nad kotem. Richard po rozstaniu z kolejną młodą partnerką dochodzi po cichu do wniosku, że nikt nie zrozumie go tak, jak dojrzała, była żona. I mimo że po drodze w życiu Kate pojawia się tajemniczy adorator z Francji, byli małżonkowie, połączeni wspólnym problemem, coraz bardziej się do siebie zbliżają. Kate jest w tym duecie stroną bardziej aktywną i szaloną (scena pościgu za Krugerem), jej uczucia nieraz wypływają na wierzch. A Richard? Podąża za nią krok w krok, wspiera i podziwia jej poczynania na nowo zakochując się w „starej” (byłej) żonie. Czy ta historia ma happy and, tego nie zdradzę. Ale mogę z czystym sumieniem uznać, że Brosnan i Thompson wytwarzają pomiędzy sobą niezwykłą chemię, widać że na planie dobrze się ze sobą czują, lubią razem grać. Ich postaci są pełne uroku, trochę zwariowane, ale też nieraz dopada ich smutek, gdy uświadamiają sobie, czego im w życiu brakuje. Wszelkie wątpliwości, skrajne emocje postaci aktorzy potrafią wyrazić tak, że chce się na nich ciągle patrzeć i zaczyna się im kibicować – tak jak robią to ich przyjaciele i wspólnicy. Pen i Jerry grają drugie skrzypce w filmie, ale robią to we wspaniałym stylu. To oni współtworzą i podtrzymują humor. Nie wyobrażam sobie, że mogłoby ich w tym filmie zabraknąć.
A skoro film jest reklamowany jako komedia to na elementy humorystyczne zwróciłam szczególną uwagę. Gdyby bohaterom zabrakło udanych, trafionych w punkt tekstów i zabawnych sytuacji, to pewnie Riwiera dla dwojga okazałaby się całkowitą klapą. Na szczęście tak się nie dzieje. Dialogi zostały rozpisane, tak że nawet jeśli nie śmiejemy się do rozpuku, to uśmiechamy pod nosem, a to już jest coś w dzisiejszym kinie, które coraz rzadziej zaskakuje. To prawda, że niektóre wyczyny, które widzimy na ekranie, dalekie są od realności. Nie chce mi się wierzyć, że grupka zwyczajnych osób w średnim wieku byłaby w stanie nagle nurkować na tyle długo, aby dopłynąć do wyspy i na koniec wspiąć się na stromy klif. Co prawda mają pod ręką specjalistyczny sprzęt, (który pojawia się jak królik z kapelusza magika), ale znajdźcie mi takie osoby w swoim otoczeniu – może być trudno. Czy problemy i rozterki bohaterów są w stanie zrozumieć wyłącznie osoby w wieku 50+? Jak widać nie. Jestem dowodem na to, że dzieło Hopkinsa może spodobać się też komuś, kto nie przeżył tego, co filmowe postaci. Nie utożsamiam się z nimi i nie jestem w stanie w pełni zrozumieć tego, co siedzi głęboko w świadomości Kate czy Richarda. A mimo to, bardzo dobrze bawiłam się na tym filmie. Cieszy mnie fakt, że twórcy współczesnej kinematografii skończyli, (a przynajmniej ograniczyli) lansowanie młodości, niedojrzałości i prostackiego żartu. Coraz częściej, jak widać, sięgają po tematykę skierowaną do osób dojrzałych, pokazując, że życie nie kończy się wraz z pojawieniem się bólu krzyża czy pierwszych zmarszczek. Tym większym plusem jest fakt, że zarówno dzięki umiejętnościom reżyserów, scenarzystów, jak i starszych aktorów, tworzy się historie na poziomie. Trzeba raczej bać się o to, czy takie filmy będą jeszcze mogły powstawać, gdy zestarzeje się współczesne, młode pokolenie aktorów, którym na razie daleko do poziomu dzisiejszych mistrzów. Ale z drugiej strony może to i dobrze, bo jednak co za dużo to niezdrowo, a wysyp tego typu filmów pewnego dnia może odbić się nam czkawką.



[1] Recenzja „Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął” Oli Salwy, Kino 7/8 2014, str. 87.

czwartek, 4 września 2014

Bo czarny charakter to podstawa... - recenzja "Thor: Mroczny świat".

Recenzja filmu "Thor: Mroczny świat"

                                                 Bo czarny charakter to podstawa...
Źródło: http://www.filmweb.pl/
Z pewnością wielu widzów ma nadal w pamięci Thora i Avengers, głośne ekranizacje komiksów Marvela. Adaptacja historii młodego  boga z Asgardu, który zostaje pozbawiony mocy i musi udowodnić, że jest godny, by zostać królem, sięga do skandynawskiej mitologii i ukazała się w 2011 roku. I chociaż kojarzy się często z kiczem i sztucznością, to film zyskał sobie spore grono fanów.
            8 listopada do polskich kin weszła kontynuacja przygód superbohatera, czyli Thor: Mroczny Świat. Niestety widz został postawiony przed trudnym wyborem – może iść na wersję z napisami lecz w trój wymiarze lub w 2D, ale z dubbingiem. O polskim dubbingu wiele już zostało powiedziane i napisane więc chociaż nie przepadam za efektami 3D,  wybrałam mniejsze zło. I tutaj pierwsze, małe rozczarowanie, a wręcz zniesmaczenie. Bo nawet wersja z napisami woła o pomstę do nieba. Nie wiem, kto takie tłumaczenie zaakceptował, ale nie dość, że nijak ma się ono do oryginału, to momentami jest wręcz niesmaczne. Kojarzy się z amatorskimi przekładami, jakie można nieraz znaleźć w Internecie.  Trój wymiar jest słabo dostrzegalny, a nawet przeszkadza, bo nieraz obraz jest za ciemny. Szkoda.
Tym razem Dziewięciu Światom zagraża plemię Czarnych Elfów pod wodzą Malekitha. Chcąc zdobyć moc jaką daje tajemniczy Eter posłużą się ukochaną Thora – ziemianką Jane. Aby pokonać zło Thor będzie musiał dojść do porozumienia z wyrodnym bratem Lokim, który w lochach Asgardu odsiaduje karę po zamieszaniu jakiego dokonał w Avengers. A że jest on mistrzem iluzji, czarną owcą w rodzinie, nie zabraknie chwil zwątpienia, po której jest stronie i co tak naprawdę chce ugrać.
            Film stanowi przykład udanej kontynuacji. Jest po prostu o poziom wyżej niż poprzednie części. Nadal razi zestawienie statków kosmicznych, potworów i bogów z normalnym światem, przywodzące na myśl amerykańskie filmy katastroficzne, czy widok ubranego w zbroję Thora, który w czasie decydującego starcia wybiera się na przejażdżkę metrem. Za to początek filmu może niektórym kojarzyć się  z pierwszymi scenami Władcy Pierścieni, jest bardzo klimatyczny, a przedstawienie Asgardu oraz pokrewnych mu światów, a także sceny walki robią duże wrażenie. Do tego dochodzi wyśmienita muzyka Briana Tylera (Iluzja, Constantine).          
Na minus należy zaliczyć powierzchowne potraktowanie głównego przeciwnika Thora. Christopher Eccleston zagrał wybornie, także specjaliści od charakteryzacji dobrze wykonali swoją pracę. Ale zamiast nic nie wnoszących scen drugoplanowych postaci, można było postarać się o pogłębioną analizę motywacji Malekitha.
Źródło: http://www.film.gildia.pl/
            Chris Hemsworth, czyli odtwórca głównej roli widocznie popracował nad swoją rolą, bo jest o wiele lepiej niż w poprzednich częściach. Lecz jego Thor to nadal po prostu typowy mięśniak - przystojniak, który woli walkę niż rozmowę. Spacerowanie przed kamerą z odsłoniętym torsem i słodkie uśmiechy mogą wywoływać u żeńskiej części widowni zachwyt, ale aktor musi się pogodzić z tym, że to Tom Hiddleston jest ulubioną postacią większości widzów. Nie jest rzadkością, że wolimy czarne charaktery, są bardziej wyraziste, budzą skrajne emocje. Loki, brat Thora nosi w sobie jakąś tajemnicę, niepokoi nas jego rozdarcie wewnętrzne, tragizm postaci, przez co to jemu zaczynamy kibicować. Jesteśmy świadkami dokonującej się w nim przemiany, co aktor potrafi doskonale pokazać, nawet, a może przede wszystkim, w statycznych scenach, stosując minimalną ilość środków. Trudno uwierzyć, że Hiddleston, aktor grający szekspirowskie role, jest prawdziwym brylantem w całej serii, a w najnowszym filmie bije samego siebie z poprzednich odcinków.

            Mimo wielu minusów Thor: Mroczny świat jest wart obejrzenia, przede wszystkim ze względu na wyśmienitą rolę Hiddlestona, dobre tempo akcji, humor oraz zaskakujące zakończenie, które zostało w sali kinowej podsumowane odgłosami ulgi i brawami.