poniedziałek, 5 października 2015

Recenzja filmu "Everest"

W 1904 roku sir Younghusband uzyskał u Dalajlamy zgodę na wyprawę brytyjską w Himalaje. Od tego momentu datuje się długą historię podboju najwyższego szczytu świata, Mount Everestu. Po tybetańsku zwana Czomolungmą (Boginią Matką Ziemią) leży na granicy Tybetu i Nepalu, a miejscowa ludność uważa górę za miejsce zamieszkania bogów. Najwyższy szczyt świata  mierzący sobie 8848 m.n.p.m., stanowi wielkie marzenie i  nieustanny cel wspinaczek himalaistów. Jest też niebywałym wyzwaniem, nawet dla najbardziej doświadczonych. A przede wszystkim stanowi dowód na przewagę natury nad jednostką ludzką.
Koronę Świata po raz pierwszy zdobyto 29 maja 1953 roku. Od tego czasu udało się to wielu himalaistom, w tym kilku polskim podróżnikom, m.in. Wandzie Rutkiewicz i Martynie Wojciechowskiej.  Nowozelandzki himalaista Rob Hall i jego towarzysz Garry Ball, po zdobyciu siedmiu koron Ziemi, w tym oczywiście Everestu, pragnęli zatrzymać przy sobie sponsorów. Wiązałoby się to z podejmowaniem coraz bardziej ryzykownych wypraw. Dlatego też zrezygnowali z zawodowej wspinaczki i założyli firmę Adventure Consultants, zajmującą się pilotowaniem wycieczek wysokogórskich. Niedługo po tym Ball zmarł na obrzęk mózgu, a Hall pozostał sam z firmą, która rozsławiła się wprowadzaniem turystów - amatorów na Koronę Świata. Ostatnia wyprawa Halla i jego podopiecznych miała miejsce w roku 1996 i to ona jest tematem najnowszego filmu reżysera Baltasara Kormakura pod prostym tytułem  „Everest”.
Film relacjonuje szczegółowo przebieg wyprawy i przyczyny katastrofy, na które składały się m.in. niedociągnięcia organizacyjne. Podczas wspinaczki okazało się, że nie zostały wcześniej założone poręczówki, zabezpieczające drogę. Ekipa musiała sama o to zadbać, tracąc cenny czas. Do tego komercjalizacja wypraw na Everest sprawiła, że zbyt wiele osób chciało zdobyć szczyt w najbardziej dogodnym terminie, tj. na początku maja. Tłok i kolejki w drodze na górę przedłużały oczekiwanie, powodowały wyziębienie i nadmierną utratę tlenu. Ekipa Roba Halla, ( w tej roli Jason Clarke), połączyła się z inną, pilotowaną przez Scotta Fischera (Jake Gyllenhaal). W ten sposób chcieli sprostać oczekiwaniom swoich klientów, wspólnie wprowadzając ich na szczyt. Film dobitnie pokazuje jak ważny był dla obu firm sukces przedsięwzięcia, za które każdy z uczestników zapłacił zadziwiającą sumę 65tys dolarów. Do tego firma Halla odczuwała presję sponsorów, dla których kolejny rok bez klienta na szczycie, stanowiłby spore problemy, o czym otwarcie wspominają bohaterowie filmu.  Presja z różnych stron doprowadziła do nieszczęścia, Hall za wszelką cenę chciał wprowadzić swoich, często zupełnie niedoświadczonych i niezdatnych do wspinaczki, klientów na szczyt Everestu. W rezultacie o godzinie 14, którą wyznaczono jako ostatni bezpieczny moment na zejście, część osób wciąż dążyła w górę. Nie wszystkim udało się szczęśliwie dotrzeć powrotem do obozu. Zginęli nie tylko laicy, ale też Rob Hall i Scott Fischer.  Przeżył m.in. dziennikarz Krakauer, który napisał później wspomnienia „Życie za Everest”.
Obsada filmu Kormakura przedstawia się bardzo interesująco – Jason Clarke, Josh  Brolin, Robin Wright, Emily Watson i oczywiście Gyllenhaal – nie dość, że wykonują kawał dobrej roboty, to są jeszcze bardzo podobni do pierwowzorów. Zgrzytał mi w filmie jedynie udział Keiry Knightley jako ciężarnej żony Roba Halla. Natomiast ubolewam nad tym, że Gyllenhaal, jako jedna z najciekawszych i najlepiej zagranych postaci, został potraktowany wręcz po macoszemu. W pewnym momencie nieco o nim zapomniano, a szkoda. Mimo że Fischer nie był najważniejszą osobą ekspedycji, to jednak można było postarać się o mocniejsze wyeksponowanie go, a co za tym idzie o więcej scen świetnego aktorstwa. Ale tak naprawdę to nie aktorzy są tutaj najważniejsi. Reżyser oddał hołd Everestowi przedstawiając go poprzez przepiękne ujęcia, udanie użyte efekty specjalne, podrasowane dobrą ścieżką dźwiękową. W ten sposób góra stała się prawdziwą Królową tego filmu, najlepszą i najważniejszą jego aktorką. A to, jeśli wziąć pod uwagę przesłanie filmu, bardzo istotne. Z resztą - słowo „jeśli” jest tu nieco nie na miejscu… morał oraz przemyślenia jakie nasuwają się w trakcie oglądania i już po seansie są najistotniejszą kwestią.

„Everest” to nie sucha i rzeczowa relacja z przebiegu wyprawy, to nie tylko popis speców od efektów specjalnych, nie tylko wizualna orgia. To przede wszystkim opowieść o zmaganiu się człowieka z żywiołem oraz z samym sobą, z własnymi ograniczeniami i lękami. To film o dążeniu do realizacji marzeń, często nawet za wszelką cenę, czego najlepszym przykładem jest postać Douga Hansena. To także pokaz ludzkiej determinacji i pragnienia, aby młodszym pokoleniom przekazać wzniosłe idee. Dowód na to jak silna jest pasja, ale też nieraz potrzeba usatysfakcjonowania sponsorów, prowadzące do tego, że mąż zostawia ciężarną żonę, mimo świadomości, że może nigdy z gór nie wrócić. To wreszcie opowieść o ludzkim egoizmie, lekkomyślności, pysze i poczuciu wyższości wobec natury. Straszny, ale też chyba potrzebny ludziom, okazuje się być prztyczek w nos ze strony sił przyrody. Everest udowadnia, że to on dyktuje warunki, że jeśli ktoś zdobywa szczyt, to dlatego że góra mu na to pozwoliła. I przede wszystkim Kormakur przekazuje widzom istotną prawdę – że są siły na świecie, których człowiek, nawet świetnie znający się na rzeczy, nie jest w stanie przewidzieć, a przyroda lubi płatać figle. W kontakcie z taką potęgą, jak Korona Ziemi, nie można niczego być pewnym, nie wolno pozwolić sobie na zbytnią swobodę czy brawurę. Nie bez przyczyny Everest ma taką, a nie inną sławę. I musimy uświadomić sobie, że są miejsca, rzeczy i niewiadome, których nigdy nie będziemy w stanie całkowicie zgłębić, odkryć czy nad nimi zapanować. Nie za wszystko możemy wyznaczyć cenę, nie wszystko da się skomercjalizować. Wręcz nie powinniśmy do tego dążyć. Zostawmy chociaż część tej potęgi i tajemnicy naturze i Bogu.