sobota, 15 listopada 2014

Eliza Graves

Recenzja filmu "Eliza Graves" Brada Andersona.

Schyłek danego wieku był zawsze postrzegany jako moment ważny i przełomowy. Wiązano z nim nieraz obawy dotyczące ewentualnego końca świata, a także strach przed tym, co przyniesie kolejne stulecie. Nieraz idzie za tym dekadenckie podejście do życia. W takim właśnie ważnym momencie dziejów jak przejście w wiek XX, ma miejsce akcja filmu Eliza Graves, albo też  Stonehearst Asylum, co wydaje się bardziej adekwatne ze względu na fabułę. Dopiero pod koniec filmu zrozumieć możemy ostateczną decyzję,  w centrum tej historii sytuującą tytułową panią Graves.
Wyżej wspomniana bohaterka jest jedną z wielu mieszkanek i pacjentek zakładu psychiatrycznego Stonehearst, choć wyrasta na jedną z najważniejszych postaci. Młody absolwent Oxfordu, Edward Newgate, przybył w to miejsce, aby odbyć niezbędną praktykę. Traf chce, że ponownie spotyka tam panią Graves, którą poznał już wcześniej, w trakcie wykładu znanego profesora – poprzedniego lekarza Elizy. Na pierwszy rzut oka widać, że bohater zapałał wyjątkową sympatią do tej pacjentki. Jednak film Stonehearst Asylum to nie jest – jakby można było spodziewać się po tym wstępie – romans. Przynajmniej przez większość filmu odnosi się wrażenie, że główną rolę odgrywa tutaj relacja Edwarda z personelem zakładu. A do niego należą przede wszystkim dwie osoby, czyli dyrektor Silas Lamb (grany przez Bena Kingsley’a) i Mickey Finn (David Thewlis). Jeśli chodzi o tego drugiego – skojarzenia nazwiska z pewnym alkoholem są tutaj jak najbardziej wskazane. Szybko okazuje się, że z pozoru świetny ośrodek, prowadzony według nowoczesnych metod, to nie raj na ziemi, gdzie Edward będzie mógł spokojnie odbyć praktykę i poszerzyć wiedzę. Bowiem kadra ma swoją mroczną tajemnicę, która dosyć szybko wychodzi na jaw. Mimo to napięcia nie zabraknie – Stonehearst okaże się groźnym miejscem, z którego nie tak łatwo wyjść, gdy raz się już weszło. A tak się składa, że biedny Edward bardzo chciałby znaleźć się z dala od tego miejsca i to razem z Elizą. Natomiast Lamb i Finn piszą zupełnie odmienny scenariusz wydarzeń.
Twórcom udało się uzyskać odpowiedni do fabuły nastrój. Daje się odczuć XIX-wieczny klimat. Ośrodek Stonehearst to wiekowe zamczysko, położone na szczycie gór w odizolowanym zakątku świata. Co więc oczywiste nie łatwo z niego uciec. A jeszcze zimne, nieprzyjazne mury, kiepskie oświetlenie, ponure lochy i staromodne, (dla współczesnego odbiorcy), wykończenie wnętrz aż popychają do wyjścia z tego miejsca. Jeśli do tego dodać ciekawie nakreślone postaci (pamiętajmy, że to adaptacja opowiadania Edgara Allana Poe), wychodzi nam charakterystyczna atmosfera niepokoju, grozy, strachu. Jakże więc łatwo kibicuje się Edwardowi i Elizie.  Chociaż musze przyznać, że polubiłam Silasa i Finna. Są ciekawszymi postaciami niż ci pozytywni bohaterowie. David Thewlis świetnie radzi sobie z graniem awanturników i łotrów. Ben Kingsley jest według mnie świetnym aktorem i kupuję go w każdej roli, chociaż zdarza mu się kreować podobne charaktery w kilku filmach. W Elizie Graves zagrał podobnie jak w Wyspie Tajemnic Martina Scorsese, lecz nie ma się co dziwić, bo oba filmy są do siebie podobne. W Wyspie Tajemnic także grał lekarza, szefa zakładu dla obłąkanych. Jeśli ktoś widział obie produkcje, na pewno w oczy rzuciło mu się usytuowanie obu zakładów na odludziu (w przypadku filmu Scorsese na wyspie), do tego warunki naturalne uniemożliwiają szybkie wydostanie się ośrodka czy wezwanie pomocy. Bohaterowie są więc zdani wyłącznie na siebie.

 Mogłabym takich analogii namnożyć. To jest według mnie największa wada tego filmu. Dlatego też łatwo przewidzieć pewne wydarzenia, nie mówiąc już o banalności wątku romansowego. Ku mojej radości mniej więcej w połowie seansu film zaczął odbiegać od znanego mi schematu i w duchu zaczynałam cieszyć się, że jednak nie będzie tak jak w Wyspie Tajemnic. Zakończenie przyniosło rozczarowanie, bo zostało zatoczone koło i film wrócił do punktu wyjścia. Ale przynajmniej wyjaśnia się to, czemu zdecydowano się ostatecznie na tytuł Eliza Graves. Można by jeszcze pokusić się o analizę treści pod względem psychologicznym czy socjologicznym. Są pewne sceny ukazujące XIX-wieczne metody „leczenia” pacjentów, a fabuła filmu pokazuje skutki takich procederów. Choć może to wydać się ciekawe, sadzę jednak, że to zaledwie poboczna kwestia. Podsumowując film jest dosyć interesujący, ale polecam go szczególnie fanom konkretnych aktorów, bo dobrze wykonali swoja pracę, oraz tym widzom, którzy nie znają Wyspy Tajemnic, (chociaż ten film jest w moim odczuciu nieco lepszy od Elizy Graves).