środa, 3 grudnia 2014

Za jakie grzechy, dobry Boże?

Recenzja filmu Za jakie grzechy, dobry Boże?


Wydaje nam się, że w dzisiejszych czasach jesteśmy tolerancyjni. Ale czy na pewno? Wielu z nas zarzeka się, że nie ma nic do homoseksualistów, obcych narodowości czy ras. Przecież żyjemy w cywilizowanym świecie, który zdołał już, przynajmniej częściowo, oswoić niektóre tematy tabu. Jednak, gdy przychodzi nam bezpośrednio zmierzyć się z problemem tolerancji, gdy do nas należy decyzja, czy skazać kogoś na ostracyzm ze względu na jakąkolwiek odmienność – wtedy pokazujemy prawdziwe oblicze. Bo często bywa tak, że potrafimy wiele zaakceptować, gdy stoimy na pozycji postronnego widza. A później słyszymy, (jak ja pewnego ranka w przychodni): „nic do takich ludzi nie mam, ale nie pozwolę się takiemu dotknąć”. Mowa w tym przypadku była o pewnym ciemnoskórym lekarzu. Nie liczy się w tym momencie to, że być może jest doskonałym specjalistą w swojej dziedzinie. Taka ludzka nieszczerość wobec innych, a często wobec siebie samego, (bo wydaje nam się, że jesteśmy bardzo tolerancyjni!), nie jest oczywiście regułą, ale fakt faktem, że pewne uprzedzenia istniały i będą istnieć. Ciekawym głosem, choć bardzo stereotypowym, w tym temacie okazuje się być francuska komedia „Za jakie grzechy, dobry Boże?”.
Reżyser Philippe de Chauveron, który do tej pory nie zasłynął żadną głośną produkcją, wreszcie wykazał się ciekawym dziełem. Jego najnowszy film opowiada o problemach rodziny Verneuil. Jej nestorzy, Marie i Claude opływają w dostatki, brylują w niemalże arystokratycznym towarzystwie, co bardzo sobie cenią, a przede wszystkim są zagorzałymi katolikami. Ich życie przedstawia się jak bajka, dopóki trzy dorosłe córki nie postanawiają wyjść za mąż. Ku ogromnemu niezadowoleniu rodziców wybierają na mężów Żyda, Araba i Chińczyka. Brzmi jak tani dowcip, ale tak w rzeczywistości jest. Gdy już familia ochłonęła i opadła pierwsza złość, czwarta, najmłodsza pociecha Verneuilów oznajmia, że także wychodzi za mąż i dla odmiany za katolika. Radość Marie i Claude’a  nie ma granic dopóki nie poznają osobiście przyszłego zięcia – czarnoskórego Charlesa Koffi.
Główną rolę Claude’a Verneuila gra legendarny już we Francji Christian Clavier. Trudno wymienić tutaj wszystkie znaczące role tego aktora, ale do najważniejszych zaliczyłabym serię Goście, Goście, w której zdołał już wykazać komediowy talent. Także „Za jakie grzechy, dobry Boże?”  wiele zawdzięcza Clavierowi. Choć trochę mu się przytyło i posiwiało, nadal potrafi rozśmieszyć charakterystycznym sposobem bycia i mimiką. Postać Claude’a stopniowo nabiera barw dzięki aktorowi, a do tego została ciekawie wykreowana, zmieniając się w trakcie filmu. Oczywiście łatwo domyślić się, w którym kierunku owa przemiana powędruje, wszak to komedia i happy end jest mile widziany. Nie zraziło mnie to jednak to tego filmu, szczególnie że Clavier okazuje się gwiazdą najmocniej świecącą, lecz nie jedyną.
Aktorki grające Marie i córki państwa Verneuila wypadają całkiem dobrze i nie mam im właściwie nic do zarzucenia, ale też nie odgrywają tak znaczącej roli, jak ich mężowie.  David (Ary Abittan), Rachid (Medi Sadoun) i Chao (Frederic Chau) to barwne osobistości. Przede wszystkim, dlatego że prezentują model życia daleki od oczekiwań teścia, przez co narażeni są na ciągłe utarczki słowne z Claudem. Początkowo nie dogadują się również między sobą, bo różnice kulturowe okazują się trudne do przeskoczenia. Ich spotkania są dla twórców idealnym impulsem do ukazania stereotypów, takich jak przekonanie o tym, że Chińczycy nie mają poczucia humoru, cały świat siedzi w  kieszeni Żydów, a Arab to ten pan od kebabów. Żarty zostały w filmie oparte na znanych wszystkim schematach, co może się nie podobać. Ale jak łatwo się domyślić dąży się tutaj do pokonania stereotypów i pokazania, że jednak Francuzi potrafią być tolerancyjni. Film nie stroni od kwestii politycznych. Wychodzi naprzeciw aktualnym problemom Francji, z których na pierwszy plan wyłania się właśnie wielokulturowość i napływ imigrantów. Claude wielokrotnie powtarza, że jest gaullistą – zwolennikiem centroprawicowego i bardzo konserwatywnego nurtu. Nie przyznaje się do swoich uprzedzeń, ale równocześnie daje wyraźne sygnały, że to, co francuskie, tradycyjne i klasyczne jest najlepsze.
Pojawienie się Charlesa tylko potęguje komizm „Za jakie grzechy, dobry Boże?”. Śmieszy przede wszystkim to, że nawet siostry i szwagrowie Laure (najmłodszej córki) nie akceptują przyszłego członka rodziny, bo wprowadza jeszcze większy zamęt do i tak skomplikowanego układu. A do tego świeżo upieczony narzeczony wkracza do rodziny z całym inwentarzem, czyli specyficznym poczuciem humoru i nietuzinkową rodziną. Jego ojciec, Andre, okazuje się w gruncie rzeczy, bardzo podobny do Claude’a, choć początkowo panowie nie dostrzegają jak wiele ich łączy, na czele z uprzedzeniami co do koloru skóry. Konflikt na linii teść – zięć, przeradza się w walkę ojców przyszłej młodej pary.
„Za jakie grzechy, dobry Boże?” serwuje nam przede wszystkim wiele zabawnych sytuacji, a o to przecież chodzi w komedii. Śmieszy mnie, gdy ktoś zarzuca temu filmowi banalność czy płytkość uważając, że obraz sięga poziomu mułu rzecznego. Ludzie! To nie jest film, który ma nas zaszokować błyskotliwym przesłaniem, wybitną grą aktorską, za którą wyrosną jak na drożdżach pokryte złotem statuetki. Uniwersalne prawdy, które mają nam przypomnieć, jak bardzo nietolerancyjni nadal jesteśmy, istnieją w tym filmie, choć zostały wepchnięte do worka wraz z utartymi dowcipami i sztampowymi problemami. Warto ten worek otworzyć i trochę w nim pogrzebać, bo zawartość zapewni nam dobrą zabawę, a o to głównie chodzi.