wtorek, 28 października 2014

Niezgodna vs Dawca pamięci

Science fiction to gatunek, zarówno w kinie jak i w literaturze, wyeksploatowany do granic możliwości. Jednak nadal wizje przyszłości pociągają nas i pobudzają wyobraźnię. Powstały różne odmiany sci-fi m.in. cyberpunk, space opera, postapokalipsa i często utożsamiane ze sobą antyutopia i dystopia. Co nas w tym pociąga? Być może lubimy straszyć się wizjami upadłego świata, który musi stwarzać się na nowo po apokalipsie, ciekawi nas rozwój technologii, obce cywilizacje i społeczeństwo ukształtowane inaczej niż nasze. Arthur C. Clarke – prozaik (Odyseja kosmiczna) i propagator kosmonautyki, pokusił się kiedyś o sformułowanie definicji fantastyki naukowej, odróżniając ją od fantasy, (które jest tym, co niestety nie może się wydarzyć). Według Clarke’a fantastyka naukowa jest tym, co na szczęście nie może się wydarzyć. Ale dlaczego na szczęście skoro takie utwory jak słynny Rok 1984 czy film Wyspa pokazują nam z pozoru idealny świat? No właśnie – jest to raczej zewnętrzna powłoka, tematyka science fiction tak naprawdę często pokazuje nam negatywną wizję przyszłości i nasuwa bolesne wnioski. Było tak dawniej, gdy publikowali tacy twórcy jak Orwell czy Huxley i jest tak dziś, gdy na ekrany kin wchodzą kolejne realizacje wyświechtanego, ale lubianego motywu. A jak to się dzieje, że nie nudzi nam się ukazywanie post-apokaliptycznego świata i jego nowego porządku? A może jednak mamy takich tworów powyżej uszu? Co mają nam do zaproponowania nie tak dawno powstałe filmy – Dawca pamięci (2014) i Niezgodna (2014), czy są do siebie podobne i na jakim polu oraz co je różni – na te pytanie postaram się odpowiedzieć  w moim tekście.
Zarówno Dawca pamięci jak i Niezgodna to ekranizacje prozy kolejno Lois Lowry (Dawca z 1993) i Veroniki Roth. Pierwszy z omawianych filmów przedstawia historię młodzieńca Jonasa, który żyje w nowym, sztucznie poukładanym świecie, z pozoru idealnym, w którym nie ma miejsca na indywidualizm, odejście od przyjętych norm i wolność słowa. Niedługo kończy szkołę i Rada Starszych przydzieli mu posadę, z którą chłopak będzie związany całe swoje życie. Poza tym Jonas ma przyjaciół, Fionę i Ashera, a także rodzinę składającą się z matki, ojca i siostry. Mieszkają w schludnym domu w okolicy, która wygląda jak surowy, nowoczesny projekt. Każde lokum jest takie samo, drzewa i alejki równe, każde dziecko ma identyczny uniform i rower. Nawet jabłka wydają się idealnie równe. Na każdym kroku słyszymy hasło „poprawność językowa”. W tym świecie nie ma miejsca na jakiekolwiek odchylenie od normy, nieład, szaleństwo. Nie ma też chorób, bólu, cierpienia. Wszyscy są szczęśliwi i… pozbawieni wspomnień. Historia świata została wymazana z ich głów. Jedyną osobą, która posiada pełną świadomość przeszłości jest Dawca (Jeff Bridges), mieszkający samotnie na skraju urwiska. Spędza czas w miejscu całkowicie odmiennym od reszty, pełnym książek, z niesamowitym widokiem, pianinem i wieloma innymi rzeczami, o których reszta ludzkości dawno zapomniała. Dawca cierpliwie czeka na swojego Biorcę – osobę, której ma przekazać całą swoją wiedzę. Tak się składa, że do tego zadania wybrano Jonasa, jako że posiada wyjątkowe cechy, wyróżniające go spośród rówieśników.
Niezgodna to opowieść o ziemi, która po kataklizmie stworzyła nowy porządek, podzieliła się na pięć frakcji (Erudycja, Altruizm, Prawość, Serdeczność, Nieustraszoność), dobieranych według konkretnych cech, np. do Serdeczności należą ludzie żyjący zgodnie z naturą. Młodzi ludzie muszą przejść testy, które wskażą im czy pasują do frakcji, w której się wychowali czy może do innej, ale sami będą musieli podjąć decyzję na ceremonii przydziału. Zmiana pierwotnej frakcji wiąże się jednak z porzuceniem rodziny. Przed dylematem staje Beatrice „Tris” Prior, która okazała się być Niezgodną, czyli osobą wykazującą kilka cech i pasującą do więcej niż jednej frakcji. Dziewczyna dokonuje w końcu wyboru, ale to jest dopiero początek jej problemów, bowiem przywódcy jednej z pozostałych grup pragną dokonać przewrotu i stanąć na czele społeczeństwa, przy okazji polując na Niezgodnych, których uważają za zagrożenie. Tak jak w Dawcy pamięci  mamy tutaj ograniczoną przestrzeń poza którą nie wolno lub nie ma potrzeby wychodzić, bo świat został zniszczony w nieznany sposób, a obszar, w którym obecnie żyją ludzie to ostatni bastion. Przestrzeń zorganizowano według konkretnych zasad, i tak jak bohaterowie Dawcy pamięci tak i Altruiści (grupa, do której należą rodzice Beatrice) żyją w identycznych domach, które niczym się nie wyróżniają. Różnicą między tymi filmami jest to, że bohaterowie Niezgodnej osadzeni zostali w konkretnym miejscu, poruszają się w obrębie ruin i pozostałości po Chicago, które są widoczne np. podczas akrobacji Nieustraszonych. Ci również żyją według pewnych norm, mężczyźni i kobiety, którzy dołączyli do tej frakcji i są szkoleni, mieszkają razem i wszystko (łącznie z poranną toaletą) wykonują wspólnie. W Niezgodnej zbyt powierzchownie ukazane są ogólne zasady całego społeczeństwa, każda frakcja ma swoje cechy charakterystyczne i wewnętrzne regulaminy, odmienne od pozostałych grup. Dosyć niejasne wydaje się takie a nie inne ukształtowanie społeczności, podział ludzi ze względu na jedną dominującą cechę jest bardzo uproszczony, schematyczny i chyba skazany z góry na niepowodzenie. Sztywne kategorie nie są w stanie określić jednostki, która jak Beatrice, może stać pomiędzy grupami. Samo to, że młodzi ludzie posiadają możliwość wyboru frakcji dopuszcza istnienie Niezgodnych. Do tego nie wyjaśnia się dlaczego są oni tak niepożądani, fakt że są inteligentni i mogą przez to stanowić zagrożenie nie jest dla mnie wystarczającym powodem. Poszczególne frakcje zostały bardzo skromnie zarysowane, o Serdeczności nie dowiadujemy się praktycznie nic oprócz tego, że cechuje ich miłość do ziemi. Nieustraszonych przedstawiono jako świetnych akrobatów mówiąc, że to m.in. przyszli stróże prawa. Po pierwsze, aby wykonywać ten zawód nie wystarczy być tylko odważnym, potrzebna jest także empatia (cechująca Altruistów), po drugie przed kim mają bronić ludzi skoro to z pozoru społeczeństwo idealne? Być może jest to spora luka w scenariuszu, a być może wszystko się wyjaśni z czasem. Z racji tego, że literacka wersja Niezgodnej składa się z więcej niż jednej części, możemy się spodziewać, że także filmów powstanie kilka i wymienione przeze mnie niejasności zostaną omówione.
Istnieje kilka podobieństw fabularnych w obu filmach. Zarówno Jonas jak i Tris dorastają w pełnej rodzinie. Poznajemy ich rodziców i rodzeństwo. Lecz o ile rodzice Beatrice są jej całkowicie oddani i potrafią przeciwstawić się światu, aby ratować dziecko, to inaczej jest z rodzicami Jonasa. Ci tkwią w systemie po uszy, są jego produktem i myślą w taki sposób jakiego oczekuje się po obywatelach. Ich postawa wobec sytuacji Jonasa jest niejednoznaczna i dopiero pod koniec filmu możemy przekonać się jakie decyzje podjęli. Ich poparcie dla systemu wynika z tego, że w takiej a nie innej rzeczywistości zostali wychowani, nie znają nic poza tym, co już mają więc to dla nich naturalne. Tak samo jak dla Jonasa – do momentu, gdy poznaje Dawcę. Nie można więc ich potępiać za niektóre zachowania.
W obu filmach głównymi antagonistami bohaterów są kobiety. W Niezgodnej jest to Jeanine Matthews, (grana przez Kate Winslet), która stoi na czele jednej z frakcji i pragnie przejąć władzę podporządkowując sobie wszystkich. W Dawcy pamięci mamy Przewodniczącą Rady Starszych, w którą wciela się Meryl Streep. Obie panie wypadają na ekranie bardzo dobrze, miło ogląda się je w rolach negatywnych postaci, chociaż uznanie tej drugiej za „czarny charakter” byłoby zbyt dużym uproszczeniem. W przeciwieństwie do Matthews  bohaterka grana przez Streep jest wielowymiarowa. Winslet wciela się w postać jednoznacznie złą, u której nie odnajdujemy dobrych cech, jej głównym założeniem jest zdobycie władzy, a po drodze nie waha się używać różnych środków, jest przede wszystkim gotowa zburzyć dotychczasowy porządek dla swego własnego dobra. Przewodnicząca Rady Starszych z Dawcy pamięci występuje przeciwko Jonasowi i Dawcy, próbuje ich powstrzymać, przerwać misję, której się podjęli. Lecz w ten sposób stoi na straży ustanowionych praw. Nie ma w tej chwili znaczenia czy są one właściwe czy nie – Przewodnicząca stoi na straży zasad, które zostały ogólnie przyjęte. Przy tym widzimy, (a duża w tym zasługa świetnej gry Meryl Streep), że jest ona postacią z krwi i kości, niejednoznaczną. Szczególnie dialogi z Dawcą pokazują, że bohaterka posiada pewną tajemnicę i nieraz odczuwa się w niej wahanie i wątpliwości czy aby na pewno postępuje słusznie.
Zarówno Jonas jak i Tris posiadają przyjaciół, którzy raz mogą pomóc, raz zaszkodzić im w podjętych działaniach, ale ogólnie udanie grają drugie skrzypce, szczególnie w scenach akcji, pomagają zbudować napięcie – zastanawiamy się czy im się uda, czy poświęcą się dla bohatera czy może nie – w imię zasad, które do tej pory wyznawali. I znowu walka wewnętrzna tych drugoplanowych postaci bardziej dostrzegalna jest w Dawcy pamięci, gdzie prym wiedzie młoda Fiona. Ponadto główni bohaterowie posiadają mentorów. Dla Beatrice taką osobą jest Cztery (Theo James), który ją ochrania i szkoli. Dużym minusem dla mnie w tym wątku był schematyzm i ukazanie banalnej, oczywistej linii rozwoju akcji. Owszem, Cztery posiada pewną tajemnicę, ale szybko można domyślić się jaką, wygląda na ekranie całkiem nieźle, ale jego rola w dużej mierze ogranicza się do bycia tłem dla Tris. W Dawcy pamięci Jeff Bridges stworzył bardzo interesującą rolę mentora (tytułowy Dawca). Nosi w sobie dużo tajemniczości, na początku wydaje się bardzo mroczny i nieprzystępny, z czasem jego postać się rozwija. Naturalne jest to, że daleko w tyle pozostawia Theo Jamesa pod względem aktorskim. Dawca jest doskonałą przeciwwagą dla Przewodniczącej Rady Starszych i trzeba przyznać, że zarówno Bridges jak i Streep wykonali kawał dobrej roboty dla tego filmu.
I na koniec postaci Tris i Jonasa – przedstawiają jednostkę w opozycji do społeczeństwa. Są to osoby, które nie wpisują się w schemat, są inne, wyjątkowe, posiadają cechy jakich nie ma nikt inny. Ich rolą jest walka o powrót do dawnego systemu, przywrócenie ludzkości człowieczeństwa.  Mimo kilku pomocników są sami przeciwko ogromnej grupie osób. Nie ma w tych postaciach nic oryginalnego. To kopie m.in. Winstona Smitha z Roku 1984, Lincolna Sześć-Echo z filmu Wyspa czy bohaterów Huxley’a z książki Nowy, wspaniały świat. Różnią się od siebie wg mnie w znaczącej kwestii, znowu na korzyść filmu Dawca pamięci. Tris Prior przeciwstawia się władzy, dlatego że jest zagrożona. Zanim dowiedziała się, że jest Niezgodną, nie wykazywała niechęci wobec systemu, w którym się wychowała. Została jednak zmuszona do walki o przetrwanie. Natomiast Jonas miał wybór. Im więcej wiedzy przekazywał mu Dawca tym bardziej chłopak widział gorsze strony swojego społeczeństwa, lecz mógł przejść nad tym do porządku dziennego, nie narażając życia. Zdecydował się jednak na trudny, niebezpieczny krok, nie dla siebie, a dla innych.
Niezgodna wyrasta na film akcji dla młodzieży, oprócz dialogów, które wypełniają przede wszystkim pierwszą część filmu, (dopiero w połowie jest więcej akcji), mamy kilka wcześniej wspomnianych akrobacji Nieustraszonych, sceny walk treningowych i tych prawdziwych starć, strzelaniny, (nie)oczekiwane zwroty akcji. Wydarzenia toczą się bezpiecznym, z góry możliwym do przewidzenia torem więc raczej nie ma szans na zaskoczenie. Twórcy chyba nastawili się bardziej na doprowadzenie scenariusza do końca w przewidzianym czasie niż na ukazanie emocji i rozbudowę charakterów postaci czy historii społeczeństwa. Ma się dużo dziać, aby widz się nie nudził i tak w rzeczywistości jest. Obraz miły dla oka, lecz po obejrzeniu dochodzimy do wniosku, że mamy za sobą kolejny, zwyczajny film sensacyjny. 
Dawca pamięci pod względem realizacji zaoferował mi więcej. Nie jest oczywiście pozbawiony wad, lecz bardziej gra na emocjach niż ekranizacja powieści Roth. Wyżej zdążyłam już zaznaczyć, że postaci są dokładniej, lepiej rozpisane i zagrane. Także fabuła przedstawia się interesująco, a powód, dla którego pozbawiono ludzi wspomnień jest dla mnie bardziej do zaakceptowania niż dziwny podział na frakcje. Ponadto Phillip Noyce (reżyser Dawcy pamięci) zdecydował się na pokazanie filmu w czarno-białych barwach. Niby prosty zabieg, który ma podkreślić negatywy  świata pozbawionego pewnych uczuć, wrażeń, czynności i piękno dawnego życia. Stopniowo film zyskuje barwy tak jak Jonas wraz z przyswajaniem wspomnień Dawcy. W prosty sposób Noyce działa w ten sposób na nasze zmysły i dopowiada to, co jest oczywiste. Ale dzięki temu Dawca pamięci jest bardziej różnorodny. Do tego dochodzą nastrojowe sceny w domu Dawcy, (w którym wręcz czuć zapach starych książek) oraz sceny ukazane jako migawki w głowie Jonasa, strzępki wspomnień, które poznaje dzięki Dawcy. Widać, że scenki zostały starannie dobrane, ułożone tak aby budzić zarówno w Jonasie jak i w widzu konkretne uczucia – zazwyczaj radość, lecz czasami też strach i złość. Wszystko to zmierza ku oczywistym prawdom dotyczącym naszej rzeczywistości. Są to kwestie tak banalne, że nie zamierzam ich tutaj powtarzać, każdy kto obejrzy film dostrzeże jego przesłanie.
Chyba już oczywiste stało się to, który z tych dwóch filmów wybrałam i uznałam za lepszy. Istnieją znaczące różnice między nimi, przede wszystkim Niezgodna przewidziana jest jako część większej całości i siłą rzeczy akcja musi rozwijać się w innym tempie. Jednak jeśli mam brać pod uwagę tylko ekranizacje pierwszej części prozy Roth i Dawcę pamięci, zdecydowanie ten drugi jest lepszy wg mnie, (chociaż żaden nie sięga filmowych wyżyn). Oba realizują utarty schemat, sięgają po temat i środki powszechnie znane. Tracą przez to dużo na oryginalności, ale Dawca pamięci jest w stanie zaoferować widzom coś więcej niż oklepaną fabułę i kilka efektownych scen. Jedynym minusem jest dążenie do prostych wniosków tchnących patosem i banałem, lecz nawet to jest lepsze niż nic. Oba filmy warto obejrzeć, ale dla poszukiwaczy głębszego sensu (mimo że oczywistego), dla których akcja stoi na drugim miejscu, polecam seans Dawcy pamięci.


poniedziałek, 20 października 2014

Notka na temat "Dziennika pisanego później" Stasiuka

„Dziennik pisany później”, to kolejna pozycja pisarska Andrzeja Stasiuka, która wyszła nakładem wydawnictwa Czarne (w 2010 roku). Książka została wzbogacona fotografiami Dariusza Pawelca, zajmującymi sporą ilość stron. Szkoda, że te czarno-białe zdjęcia nie doczekały się podpisów, przez co czytelnik nie wie, kogo przedstawiają. Można  jedynie domniemywać, że są to osoby, o których opowiada Stasiuk.
„Dziennik…” to opowieść o podróżach. Przynajmniej na początku można odnieść takie wrażenie. Wraz z narratorem odwiedzamy m.in. Serbię czy Bułgarię. Z jednego miasta jedziemy do następnego i jeszcze do kolejnego. Mijamy setki ludzi, miejsc, które w tej krótkiej relacji wydają się podobne do siebie. W prawie każdym z tych miast można zobaczyć mężczyzn, „którzy rozpinają koszule, żeby było widać złote łańcuchy”. Czytelnik może odczuć znużenie, bo relacja nigdzie nie zatrzymuje się na dłużej, a wszędzie ta sama bieda i brud, wojna, i strach. Czytamy o miastach takich jak Bajram Curri czy Fushe-Krui, ale tak naprawdę nie odróżniamy jednego od drugiego. Są do siebie podobne. Na usta ciśnie się pytanie, które pada też na początku książki, czyli po, co tam jeździć, „przecież tutaj jest syf”.
Jednak podróże po Bałkanach są dla Andrzeja Stasiuka jedynie pretekstem. Najciekawszą i najważniejszą częścią jest ostatnia, trzecia. Autor powraca w niej do Polski, swego kraju rodzinnego. Wreszcie mamy odpowiedź na pytanie „po, co?”. Bałkany przywołane są, aby skontrastować je z Polską. Żeby spojrzeć na nią z zewnątrz. Autor szuka za granicą dawnej Polski, tej która pamiętała jeszcze wojnę. Z jednej strony ucieka z kraju, z drugiej „poszukuje jego wersji hard”.

Najbardziej ujęła mnie (i przekonała do tego, że jednak książka ta jest wartościowa) właśnie trzecia część. Stasiuk potrafi podsumować i skrytykować współczesną Polskę. Trafnie puentuje ją jednym zdaniem: „patrzeć ze wschodu, jak się przebiera, jak się drapuje, jak błękitne majtki w złote gwiazdy przymierza, by się przypodobać”. Mimo mało interesującej pierwszej części książki, warto po nią sięgnąć, by przekonać się, czy przypadkiem nie myślimy o naszym kraju tak samo jak Andrzej Stasiuk.

poniedziałek, 13 października 2014

Rogi - horror na podstawie prozy Joe Hilla

Dobry, zły i niestraszny

W 2010 roku wyszła książka Rogi Joe Hilla, a już teraz możemy oglądać jej ekranizację. Nie każdy zdaje sobie sprawę, że pisarz jest synem Stephena Kinga – mistrza horrorów. Jak na razie nie ma sensu porównywać osiągnięć obu panów, bo Joe Hill jest na początku swojej pisarskiej drogi. Jednak jeśli chodzi o filmy to Rogi (ang. Horns) wypadają lepiej niż niektóre ekranizacje prozy starszego Kinga. Jako że książki nie miałam jeszcze okazji czytać, to skupię się tylko na dziele, którego reżyserem jest Alexandre Aja. Nie jest to znane nazwisko. Aja napisał scenariusze i nakręcił takie filmy jak Lustra, Wzgórza mają oczy (2006) czy Pirania 3D. Tytuły dosyć znane, lecz nie aspirujące do miana klasyki horroru. Podobnie rzecz przedstawia się z jego najnowszym filmem.
Fabuła Rogów w pierwszej chwili wydaje się absurdalna, co jednak nie dziwi, gdy ktoś bliżej zapozna się z twórczością Stephena Kinga. Widocznie upodobania do nietuzinkowych rozwiązań fabularnych jest u nich rodzinne. Młody chłopak Ig Perrish (Daniel Radcliffe) jest podejrzany o brutalne zamordowanie swojej dziewczyny Merrin. Jako że żyje w małej miejscowości codziennie musi znosić szykany społeczeństwa, a także trudną sytuację rodzinną – nawet jego rodzice nie są przekonani co do jego niewinności. Jakby tego wszystkiego było mało pewnego ranka Ig odkrywa, że wyrosły mu rogi. Nowy element jego image’u wywołuje w innych ludziach dziwne zachowania, wszyscy wyjawiają to, co naprawdę myślą. Może to pomóc Perrishowi odkryć prawdę o tragicznym wydarzeniu i oczyścić się z zarzutów. Choć najpierw próbuje pozbyć się rogów, to ostatecznie decyduje się wykorzystać możliwości jakie one dają.
Film jest bardzo charakterystyczny, posiada specyficzny klimat, przez który przebija małomiasteczkowość. Daje się odczuć niechęć społeczności wobec bohatera, uprzedzenia i strach, co wprowadza nastrój duszności. Chciałoby się to miejsce jak najszybciej opuścić. Jak na horror Rogi nie są w ogóle straszne. Właściwie nie ma ku temu zbyt wielu okazji, bo przez większość filmu niewiele się dzieje. Fabuła skupia się na Igu Perrishu, który odwiedza ludzi i miejsca związane z Merrin, toczy rozmowy, próbuje uzyskać informacje. Można by dodać tym scenom trochę niepokoju, niepewności, lecz twórcy poszli zupełnie inną drogą. Skierowali się ku grotesce i baśniowości. Rogi na głowie Iga wywołują w ludziach przedziwne reakcje, które nieraz w danej chwili szokują lub śmieszą widzą, lecz na pewno nie wywołują lęku (jak scena u lekarza). W filmie postawiono na epatowanie prostą i oczywistą symboliką. Krzyżyk, własność zmarłej dziewczyny ma wyraźny, pozytywny wpływ na bohaterów, którzy go noszą.  Perrish, mimo że na początku jest odrobinę zdziwiony i przestraszony zmianą jaka w nim zaszła, szybko przechodzi nad tym do porządku dziennego i sam bierze w ręce widły, aby uczynić swój wizerunek bardziej oczywistym.  Ogień przestaje mu być straszny i zamiast zaszkodzić sprawia, że bohater przechodzi kolejną przemianę. Jednak rogi, widły, ponura mina i kolejne zmiany w fizjonomii nie sprawiają, że Ig staje się straszny. Mnie kojarzył się z postaciami baśniowymi. Być może, gdyby postarano się o odpowiednią oprawę byłoby inaczej. Muzyka w filmie jest, ale tak jakby jej nie było – jest nijaka i zapomniałam o niej zaraz po jej wybrzmieniu. Jedynym bardzo charakterystycznym utworem był Personal Jesus zespołu Depeche Mode. Tytuł na pewno nie wybrany przypadkowo jeśli patrzeć na symbolikę i wydźwięk filmu oraz coraz bardziej demoniczną postać Iga.
Akcja filmu co chwilę przerywana jest przez retrospekcje. Wiążą się one ściśle ze wspomnieniami głównego bohatera. Zazwyczaj to on sięga pamięcią wstecz, czasami jednak korzysta ze swoich mocy, aby wyciągnąć przeszłe wydarzenia z głowy kogoś innego. Dzięki temu dowiadujemy się w bezpośredni sposób co działo się wiele lat wcześniej, widzimy jak rodziło się uczucie Iga i Merrin, poznajmy bliżej ich znajomych i rodzinę. Jest to też metoda na pokazanie, co wydarzyło się naprawdę w noc, gdy zginęła dziewczyna. Wydaje się, że twórcy filmu postawili sobie pytanie „Kto tu jest człowiekiem, a kto potworem?”. Pokazują, że nie należy pochopnie osądzać człowieka, a jego wizerunek może okazać się mylący. Mimo że coraz bardziej odczłowieczają Iga, cały czas wskazują na jego pozytywne cechy. Natomiast ten naprawdę zły bohater, antagonista Iga, to postać bardzo niepozorna. Kulminacyjna okazuje się jedna z ostatnich scen, bardzo symboliczna, w której dochodzi do prawdziwego poświęcenia jednego z bohaterów.
Z pewnością największą gwiazdą Rogów jest Daniel Radcliffe. Najbardziej popularny z całej obsady i najlepiej grający aktor. Skutecznie zmył z siebie wizerunek Harry’ego Pottera i z filmu na film wypada coraz lepiej. Chociaż nadal jest średniej klasy aktorem, dostrzegam progres, rozwija się i obrał odpowiedni kierunek, przez co ogląda się go z przyjemnością. Już w ostatnich odcinkach sagi o młodym czarodzieju nieźle radził sobie z pokazywaniem uczuć, przestał być tak sztywny jak na początku kariery. Dlatego jego Ig Perrish w kilku scenach aż kipi ze skrajnych emocji, które nim targają, poczynając od złości kończąc na rozpaczy.

Jak widać nie mam zbyt wielu zastrzeżeń wobec Rogów, jednak film w żaden sposób nie zachęcił do przeczytania książki Joe Hilla. Jest to dziwny obraz, bardzo groteskowy, chwilami odrobinę brutalny, lecz w sposób przekoloryzowany, sztuczny, nie budzący strachu czy odrazy. Alexandre Aja wypuścił na rynek typowego przeciętniaka, który nie wpisuje się jednoznacznie w żadną kategorię filmową, ale dla fanów książkowego pierwowzoru będzie z pewnością wart obejrzenia.

wtorek, 7 października 2014

"Pompeje" Paula W.S. Andersona

Miłość w czasach zagłady

                      Pompeje – miasto, którego tragiczna historia i odkryte po latach ruiny, rozbudzają wyobraźnię i przedstawiają  doskonały materiał na ciekawy film. Mogą stanowić pole do popisu dla sprytnego reżysera i uzdolnionych twórców efektów specjalnych. Opowieść o mieście, które zostało zniszczone w 79 roku przez wybuch Wezuwiusza oraz odnalezione setki lat później mogłaby na nowo rozbudzić zainteresowanie typ epizodem historii starożytnej. Bo niby wiemy, że taki fakt miał miejsce, ale czy potrafimy pojąć taką katastrofę? W czasach, gdy tematy apokaliptyczne są dosyć modne i powstają takie produkcje jak 2012, film o Pompejach mógłby być ciekawym dopełnieniem ukazującym mini apokalipsę, która już kiedyś się dokonała, i której efekty możemy zobaczyć osobiście. Prawdopodobne, że z tych możliwości zdawał sobie sprawę Paul W.S. Anderson, gdy podjął się trudu nakręcenia filmu Pompeje. Szkoda tylko, że z potencjalnie ciekawej historii wyszła tandetna, schematyczna opowiastka miłosna, delikatnie wzbogacona średniej jakości efektami i marnym poziomem aktorstwa.
                Młody Celt Milo (Kit Harington), główny bohater filmu jako dziecko był świadkiem zagłady swojego ludu dokonanej przez Rzymian. Cudem udało mu się przeżyć lecz los go nie oszczędzał. Spędził życie na arenie walcząc jako gladiator. Wreszcie trafił do Pompejów, gdzie miał stoczyć walkę z Atticusem, któremu wygrana z Milo dawała szansę na wolność. Cały film kręci się wokół losów Celta, który po pierwsze zdobywa przyjaciela, po drugie ma okazję zemścić się na senatorze Corvusie (odpowiedzialnym za śmierć rodziny Milo), a po trzecie i najważniejsze spotyka miłość swego życia. Wybranką serca dzielnego gladiatora jest Cassia (Emily Browning). Niestety, jej ojcem jest Severus – najważniejszy obywatel miasta, na pewno więc nie pozwoliłby na taki mezalians. Ponadto Corvus ostrzy sobie zęby na piękną dziewczynę i postanawia zdobyć ją za wszelką cenę. Młodzi będą musieli zawalczyć o swoje uczucie. A w tle tych fikcyjnych wydarzeń stoi Wezuwiusz, przypominający o sobie od czasu do czasu trzęsieniami ziemi.
           Oglądając Pompeje odnosiłam wrażenie, że patrzę na uproszczoną i biedniejszą w szczegóły wersję Gladiatora. Chociaż historie Milo i Maximusa (główna postać z Gladiatora) są zupełnie różne, to łączy je sytuacja, w której obaj się znaleźli. Mowa oczywiście o chwili, gdy trafiają na arenę i mają okazję dokonać zemsty, rzucając wyzwanie osobom odpowiedzialnym za śmierć ich bliskich. W filmie Andersona pojawia się sporo scen walk, które są nawet nienajgorsze, ale też nie błyszczą w żaden sposób. Ot, po prostu zwyczajna potyczka jakich w kinie widzieliśmy już wiele. Brak tu jakiegokolwiek rozmachu. Także dobór Kita Haringtona do roli Milo nie okazał się udany. Dla mnie był nadal Jonem Snow z Gry o tron, jego rola ograniczała się do podobnych działań jak w popularnym serialu. Doświadczenie z pewnością pomogło mu wcielić się w postać Celta, lecz wciąż jest to tylko przeciętna rola, nie przykuwająca uwagi na dłużej. Skoro już jesteśmy przy serialach – wydaje się, że to właśnie one zaszkodziły wizerunkowi Pompejów. Teraz, gdy nawet produkcje telewizyjne, (nie wspominając o niektórych kinowych), tworzone są z wielkim rozmachem i poszanowaniem szczegółów, (warto oprócz Gry o tron wspomnieć chociażby Spartakusa), trzeba bardzo się nagimnastykować, aby wyreżyserować film na poziomie. Andersonowi się to zupełnie nie udało. Efekty specjalne owszem występują, jest jakaś akcja, (chociaż zdarzają się też nudne momenty), ale na mniejszą skalę niż można by oczekiwać. Film sili się na patetyczność. Muzyka – podejrzanie przypominająca tę z Gladiatora – wyniosłe postawy, piękne stroje, pseudo-filozoficzne maksymy wygłaszane przez poszczególnych bohaterów i próba ukazania jakiegokolwiek morału (postawa Atticusa), to działania, w założeniu, mające pokazać, że Pompeje, to film posiadający rozmach i głębszy sens. A wyszło z tego filmidło, dobre na nudne wieczory, ale godne zaledwie jednokrotnego obejrzenia i szybkiego zapomnienia.



Największy żal do Andersona mam za to, że nie skupił się na prawdziwej historii Pompejów. Sam wybuch Wezuwiusza wystarczyłby, aby uczynić film ciekawym, emocjonującym. Należało ukazać katastrofę miasta, nie posiłkując się mdłą historią miłosną. Motyw nieszczęśliwego uczucia niewolnika i godnie urodzonej panny, którzy zakochują się w sobie od pierwszego wejrzenia, nawet ze sobą nie rozmawiając, jest stary jak świat i już dawno się przejadł. Wspólne sceny Haringtona i Browning można uznać za udane, bo gdyby się zastanowić, to nie ma czego tutaj zepsuć. Ale na pewno nie jest to wątek, który byłby wart zapamiętania, w żaden sposób nie wpływa na nasze uczucia. Chyba, że w sposób zniechęcający do dalszego oglądania. Krótko mówiąc to typowy, standardowy i schematyczny aż do znudzenia motyw. Wielka szkoda, że dopiero pod koniec filmu możemy zobaczyć rekonstrukcję wydarzeń z 79 roku. Jednak pół godziny to dla mnie za mało, aby wiarygodnie oddać tragizm wybuchu wulkanu, który raz na zawsze zniszczył całe miasto i przekreślił życie jego mieszkańców. 

czwartek, 2 października 2014

"Lucy" Luca Bessona

W mózgu kobiety

W życiu Luca Bessona kobiety odgrywają znacząca rolę. Reżyser przez wiele lat odczuwał lęk wobec nich twierdząc, że stanowią dla niego tajemnicę i potrzebował czasu, aby pokonać swoje opory. W tym właśnie widzi powód tworzenia opowieści o kobietach. Niedawno przeczytałam artykuł o Bessonie, który zatytułowany był „I Luc stworzył kobietę”. Wiele w tym prawdy, bo przecież jest autorem takich postaci jak Nikita czy Leeloo (Piąty element). Co ciekawe był żonaty z aktorkami, które obsadził w tych rolach czyli Anne Parillaud i Milą Jovovich. Także kilkunastoletnia Matylda z Leona Zawodowca, grana przez Natalie Portman jest tworem Bessona. Kobiety, o których opowiadają jego filmy pochodzą nieraz z zupełnie różnych światów, ale łączy je wewnętrzna siła, nieustępliwość, upór i twardy charakter. Są jak żeńskie odpowiedniki znanych superbohaterów. Nie bez przyczyny Besson zdecydował się zrealizować biograficzny film o birmańskiej działaczce opozycyjnej Aung San Suu Kyi zwanej „Wałęsą Birmy”. Mężczyzna, który wyrósł z pełnego kompleksów, nieśmiałego wobec płci pięknej  chłopca wykorzystuje prawie każdą okazję, aby na ekranie opiewać siłę i hart ducha kobiety. Czy tak jest też w przypadku jego najnowszego filmu, czyli Lucy? Czy Scarlett Johansson w tytułowej roli wpisuje się w schemat filmowy Bessona? Zdecydowanie tak!
Lucy rozpoczyna się jak przeciętny film akcji, opowiadający o przemycie narkotyków, ludziach z półświatka i tym podobne. Nie zrażajcie się pierwszymi scenami filmu, bo w dalszej części scenariusza czai się zupełnie inna tematyka. Przebywająca na Tajwanie młoda kobieta Lucy zostaje przez swojego chłopaka Richarda wmanewrowana w aferę, która na zawsze zmieni jej życie. Bowiem zostaje zakładniczką niebezpiecznego mordercy Janga, który jej i kilku innym osobom zaszywa w brzuchu paczkę z niezwykłą substancją. Ta przez zbieg różnych niefortunnych wydarzeń przedostaje się do organizmu tytułowej bohaterki. Kobieta zyskuje możliwość korzystania z większej części mózgu niż każdy inny człowiek i postanawia zemścić się na panu Jang…
I tutaj wkraczamy na grząski teren naukowego wywodu na temat możliwości naszego mózgu. W filmie osobą przedstawiającą najważniejsze informacje na ów temat jest profesor Norman (Morgan Freeman), z którym Lucy spróbuje połączyć siły, aby ratować własną osobę. Podstawą dla scenariusza jest obalony już mit o tym, że wykorzystujemy jedynie dziesięć procent naszego mózgu. Jego rozpowszechnienie przypisywano m.in. takim osobom jak Einstein. Pogląd został przez naukowców wyparty, gdyż doszli do tego, że mózg jest nieustannie aktywny, nawet podczas snu, a jego możliwości o wiele większe. Jednak jak widać są nadal osoby, które w to wierzą, a nawet jeśli nie i  traktują ową teorię tylko jako punkt wyjścia do ciekawego filmu science-fiction, (w którym wyobraźnia ma ogromne pole manewru), nie ulega wątpliwościom fakt, że rozpowszechniają nieprawdziwe informacje.
Nie zważając na zdanie fachowców w tej dziedzinie, Luc Besson odważnie podejmuje temat stawiając pytanie o to, co będzie jeśli zmusimy mózg do wykorzystywania dwudziestu, pięćdziesięciu czy wreszcie stu procent? Odpowiedzią reżysera jest postać Lucy, która przez narkotyk zyskuje nadprzyrodzone zdolności, a jej mózg pracuje na coraz większych obrotach (co niestety grozi „przegrzaniem”). I tu wkraczamy w ulubioną tematykę Bessona, który ze zwyczajnej dziewczyny zrobił niezwykle inteligentą, szybką i skuteczną maszynę. Lucy nie tylko nie odczuwa bólu, (co pokazuje scena na stole operacyjnym), ale może tez się wydawać, że traci zdolność empatii – bez najmniejszego wahania zabija każdego, kto staje jej na drodze. To, że pozostała w niej ludzka cząstka pokazują tylko takie sceny jak rozmowa telefoniczna z matką.
Nie wnikam w to ilu procent mózgu użył Besson w trakcie tworzenia filmu, ale wyszło mu to bardzo przyzwoicie. Przyprawił Lucy sporą porcją naukowych wywodów, danych statystycznych, faktów niezrozumiałych dla przeciętnego odbiorcy. Ale też w ciekawy sposób nawiązał do imienniczki swojej bohaterki. Jeśli ktoś nie pamięta, to serią ładnych ujęć Besson przypomni, że imię Lucy nosi kobieta (właściwie istota), którą nazywa się „pramatką ludzkości”. Jej rola w rozwoju naszego gatunku wiąże się w filmie z przeznaczeniem bohaterki granej przez Johansson. Reżyser chętnie sięga po urywki filmów dokumentalnych czy przyrodniczych, które dopasowuje do scen, porównując ludzkie zachowania ze zwierzęcymi. Efekt jest interesujący i nieraz bardzo zabawny. Najlepszym przykładem jest scena porwania Lucy przez ludzi pana Janga, przerywana ujęciami z polowania dzikich kotów. Besson wykorzystuje zabiegi, które przybliżają Lucy do stylistyki filmów Tarantino. Nie stroni od spowalniania akcji, półzbliżeń czy nawet czasami planu wielkiego, połączonych z muzyką tak, że uzyskuje nieraz kuriozalny efekt. Tak jest podczas sceny w szpitalu, gdy bohaterka próbuje odzyskać torebki z narkotykiem. Ponadto Besson dzieli swoją historię na części, każda pokazuje mózg bohaterki w kolejnym stadium „rozwoju” i przybliża widzów do sedna filmu i jego przesłania.
Lucy to typowa bohaterka Luca Bessona. Nie rezygnuje on z ulubionej tematyki. Kreuje tytułową postać na nemezis, a równocześnie wcielenie mitycznej pramatki. Scarlett Johansson wciela się w kobietę, która za sprawą czynników zewnętrznych przeistacza się będąc żywą odpowiedzią na kluczowe pytanie filmu. Wyobraźnia twórcy skierowała się w rejony skrajnej fikcji i niezwykłości. Skutkiem tego zakończenie filmu jest całkowitym przeciwieństwem jego początku. Besson pozostając przy swojej konwencji silnej głównej bohaterki ukazał niemal własną teorię naukową. Co prawda, z punktu widzenia specjalistów od badania mózgu, całkowicie błędną, ale czy należy się tym przejmować skoro film dostarcza nam niezapomnianych wrażeń i dobrej zabawy?