piątek, 26 września 2014

W otchłani mroku

Recenzja książki Marka Krajewskiego "W otchłani mroku".


Marek Krajewski w swojej najnowszej powieści „W otchłani mroku” zatacza koło, akcję osadzając ponownie we Wrocławiu. Tym razem miasto nie jest już „niemieckim Breslau” znanym z cyklu o Eberhardzie Mocku. Mamy rok 1946, czyli moment w historii, gdy do miasta nad Odrą przybywali przesiedleńcy ze wschodu. Jedną z takich postaci jest główny bohater Edward Popielski. Czytelnicy lubujący się w kryminałach Krajewskiego zapewne kojarzą ową postać z poprzednich książek. Dawny lwowski policjant, w nowym dla siebie mieście, zostaje prywatnym detektywem na usługach pewnego szanownego profesora.
            Autor wprowadza do swojej powieści wędrówkę narracyjną. Akcja toczy się na przestrzeni wielu lat. Zaczyna się i kończy w roku 1991, ale skacze także do roku 2012, 1989, a przede wszystkim 1946. Na początku (oraz na końcu) mamy do czynienia z niejakim Wacławem Remusem, filozofem na Uniwersytecie Wrocławskim, później profesorem, który będzie chciał założyć własne Lycaeum Subterranum, wzorowane na dawnym Gymnasium Subterraneum. Czytelnik poznaje bliżej Remusa, może przeczytać o jego konflikcie z przełożonym – tzw. Starcem, co okaże się istotne pod koniec. Pisarz przenosi akcję do 1946 roku poprzez rozmowę jaka nawiązuje się między Remusem, a pewną panią profesor. Część osadzona w realiach lat 40. jest najdłuższa i najważniejsza w całej książce. Historia w niej przedstawiona stanowi sedno, oś wokół, której budowana jest reszta fabuły.
            W podziemnym gimnazjum, które prowadzi dwóch profesorów – Stefanus i Murawski – prawdopodobnie działa ubecki szpicel. Podstarzały Edward Popielski dwoi się i troi, aby go odnaleźć, przy okazji wplątując się w aferę, której powodem jest trzech dezerterów z Armii Czerwonej. Napadają na młode dziewczyny i gwałcą je, co doprowadza wreszcie do śmierci jednej z uczennic Gymnasium Subterraneum. Od tej chwili Popielski będzie ścigał się, a czasami zawiązywał niespodziewane sojusze, z Rosjaninem Czernikowem, aby odnaleźć zwyrodnialców. Nie będzie to łatwe. W drogę nieraz wejdzie mu UB i NKWD. Główny bohater Krajewskiego być może był dawniej całkiem dobrym policjantem, budzącym respekt w przedwojennym Lwowie. Obecnie jednak wzbudza raczej uczucie politowania. Wystarczy wyobrazić sobie łysego, starszego pana - którego najlepsze lata minęły bezpowrotnie – gdy śledzi młode dziewczęta (trzeba dodać iż nieraz dosyć nieudolnie), myśląc przy okazji o ich wdziękach. Gdy czytamy o tym, jak przez pół dnia ukrywa się w toalecie na klatce schodowej lub z trudnością ucieka przez okno pokoju śledzonej, to mamy ochotę uśmiechnąć się złośliwie. Jest to raczej praca dla młodego, ambitnego policjanta, który potrzebuje okazji, aby się wykazać – nie dla szanowanego, 60-letniego pana. Wiele pisze się w książce o profesjonalizmie i doświadczeniu Popielskiego, co jednak wydaje się przesadnym komplementem. Bohater, gdy śledzi innych, zazwyczaj nie robi tego na tyle skutecznie, aby ta osoba się nie zorientowała. Przy okazji nie dostrzega, że sam „ma ogon”, nasłany przez Rosjan. Gdy już udaje mu się coś w sprawie osiągnąć zazwyczaj pojawia się ktoś, kto zbiera wszystkie zasługi. A najlepszym dowodem na brak profesjonalizmu i konsekwencji w działaniu Popielskiego jest sytuacja, gdy w nocy śledzi jedną z uczennic, zdając sobie sprawę z możliwego zagrożenia, ale zapomina! zabrać broń, co skutkuje nieszczęściem. Za to od tej chwili były policjant będzie mógł oddać się zemście, przy okazji zaniedbując swoją ciężko chorą kuzynkę, Leokadię (jedna z postaci znana z poprzednich powieści cyklu).
            Marek Krajewski próbował stworzyć powieść akademicką, wprowadzając wrocławskich profesorów, których idee i poglądy filozoficzne zderzają się ze sobą. Ich dyskusje mogą niektórym przypominać słynny spór z „Czarodziejskiej góry”. Są jednak wprowadzone trochę „na siłę”, sprawiają wrażenie bardzo sztucznych. Czytelnik nie wciąga się w tok rozumowania profesorów, może się  nawet wydawać, iż oni sami nie wierzą w to, co mówią, a jedynie konkurują o podziw uczniów. Być może Krajewski chciał w ten sposób podnieść rangę swojej historii, pokazując, że potrafi napisać powieść filozoficzną. Nie do końca mu się to udało. Jako kryminał „W otchłani mroku” jest książką przeciętną. Fani gatunku i wrocławskiego pisarza pewnie będą zadowoleni, gdyż nie brakuje tutaj tego, co dla Krajewskiego charakterystyczne, czyli brutalności, dosadnych opisów i fatalistycznego podejścia do życia. Jednak wątek kryminalny jest dość przeciętny, pomysł mało oryginalny, wykonanie też nieprzekonujące. Powieść ta nie jest również filozoficzną. Fragmenty dyskursu będą prawdopodobnie niewystarczające dla osób, które takich treści oczekują, natomiast sympatyków kryminału będą po prostu nużyć. Ich występowanie zbędnie zatrzymuje bieg wydarzeń. Do tego dochodzą częste, nietłumaczone wtrącenia po łacinie. Jeśli ktoś przed rozpoczęciem lektury nie zagląda na ostatnie strony, nie zauważy, że tam znajdują się przekłady niezrozumiałych zwrotów. Pewnie ominie je nie zastanawiając się nad znaczeniem, uznając je raczej za językowy zgrzyt. A takich jest niemało w książce. Wielu recenzentów rozpisuje się nad dobrym językiem Krajewskiego. Mnie on nie przekonuje. Jest dość prosty, sztywny, sprawia wrażenie mało naturalnego, tak jakby autor spędził wiele męczących godzin na szukaniu w słowniku ładnych synonimów, aby nie popełnić grzechu powtórzenia.
            Nieudanym zabiegiem są również fragmenty stanowiące pamiętnik Edwarda Popielskiego. Narracja z jego perspektywy przeplata się z trzecioosobową, ale tak naprawdę nic nie zmienia ani nie wprowadza. Byłby to zabieg bardziej zrozumiały, gdyby wyłącznie  pamiętnik ukazywał wewnętrzne przemyślenia bohatera. Ale o nich możemy przeczytać zarówno w jednym, jak i w drugim typie narracji.
            Trzeba jednak pochwalić Marka Krajewskiego za odmalowanie powojennego Wrocławia. Uwidocznia się tutaj wykształcenie pisarza i zainteresowanie rodzinnym miastem. Pod tym względem „W otchłani mroku” można skojarzyć z kryminałem innego wrocławianina. Mowa tu oczywiście o „Wypędzonym” Jacka Inglota, powieści, która przedstawia losy repatrianta przybyłego do Breslau. Zostaje on milicjantem i ma rozwiązać pewną zagadkę kryminalną. W obu powieściach mamy do czynienia z doskonale oddaną topografią miasta. Akcja obu toczy się w głównie w Śródmieściu, okolicach ulicy Grunwaldzkiej, komisariatu na Piastowskiej. W książce Krajewskiego ułatwieniem są polskie nazwy ulic. Dla czytelnika – wrocławianina prawdziwą gratką może być odtwarzanie tras wędrówki Popielskiego i innych postaci. Szczególnie jeśli zna się dobrze ową dzielnicę, ułatwia to odnalezienie się w tamtej rzeczywistości i wyobrażenie sobie opisywanych sytuacji.

            Poza tym można odnieść wrażenie, że „im dalej w las” tym jest coraz lepiej. Pod koniec książka staje się ciekawsza i gdy narracja powraca do roku 2012 i 1991 wiele się wyjaśnia. Czytelnik wreszcie rozumie po, co autor stworzył taki klamrowy układ oraz wprowadził wątek Wacława Remusa. Podsumowując, zwolennicy prozy Krajewskiego powinni być zadowoleni, bo znajdą to, co w jego twórczości lubią. Natomiast inni czytelnicy mogą być rozczarowani przeciętnością lektury. W poszukiwaniu dobrego kryminału jednak lepiej byłoby wybrać inną półkę w księgarni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz