poniedziałek, 8 września 2014

Dramat, który jest komedią - recenzja "Grand Budapest Hotel"


Wes Anderson  to na razie reżyser o stosunkowo niewielkim dorobku, ale już kojarzony chociażby z takich filmów jak „Rushmore”, „Genialny klan” czy „Kochankowie z Księżyca”. Doceniono go za charakterystyczny styl, ironiczny dowcip i symetryczne zagospodarowanie przestrzeni kadru.      I tych elementów nie można nie dostrzec także w jego najnowszym filmie „Grand Budapest Hotel”, w którym humor i absurd wygrywają z dramatem spychając go na drugi plan. Bo chociaż film nie kończy się happy endem, to widz niespecjalnie to zauważa i przeżywa.
                Główna opowieść zamknięta jest w klamrę kompozycyjną. Moustafa, właściciel podupadającego hotelu, powraca we wspomnieniach do lat młodości i przekazuje swoją historię pewnemu pisarzowi (w tej roli Jude Law). Spotkamy ich ponownie na końcu filmu, ale najważniejsze jest to, co w środku. Grand Budapest to słynny, przedwojenny hotel, posiadający konsjerża jedynego w swoim rodzaju. W rolę portiera Gustava wciela się rewelacyjny Ralph Fiennes, a towarzyszy mu młody boy hotelowy Zero. Gustave nawet nie spodziewał się, że za sprawą romansu z pewną starszą panią, zostanie wciągnięty w historię kryminalną. Madame D. została zamordowana, lecz wcześniej zdążyła przepisać na swojego kochanka z hotelu, niezwykle cenny obraz Chłopiec z jabłkiem, a jak się później okazuje napisała także drugi testament, który zaginął w tajemniczych okolicznościach. Pech chciał, że zaginął także kamerdyner – jedyny człowiek znający prawdę, a wszyscy członkowie rodziny Madame bardzo pragną zdobyć obraz. Prym wśród nich wiedzie jej syn Dymitri (Adrien Brody). Gustav kradnie dzieło, które przecież prawnie mu się należy, a następnie zostaje oskarżony o zabicie starszej pani. I w tym miejscu zaczyna się najlepsza część filmu, w której jedni będą gonić, a drudzy uciekać, od czasu do czasu zamieniając się rolami.
                „Grand Budapest Hotel” to film, do którego realizacji zatrudniono grono najwybitniejszych aktorów. Tych bardziej i mniej znanych nie dałoby się wyliczyć nawet na palcach obu rąk. Oprócz wcześniej już wymienionych są to m.in. Willem Dafoe, Edward Norton, Jeff Goldblum czy Harvey Keitel.  Często jednak bywa, że film z taką ilością gwiazd wcale nie świeci mocniej od innych ani nie tworzy udanej konstelacji. Ale Wes Anderson na szczęście ustrzegł się tego problemu. Nie ma tu żadnego słabego punktu. Wszyscy aktorzy, chociaż niektórzy zostali obsadzeni w epizodycznych rolach, błyszczą swoim własnym, niepowtarzalnym blaskiem. Jednak na czele stawki stoi Tony Revolori, praktycznie nieznany chłopiec, który wcielił się w postać boya Zero. Może się wydawać, że przez cały film ma ten sam wyraz twarzy, ale wierzę, że jest to zabieg celowy, bo jego bohater jest tak genialną postacią, że w niektórych scenach przyćmiewa nawet Fiennesa. A jego poważna mina i cicha zgoda na wszystko, co dzieje się wokół podkreśla komizm tego filmu.
                Humor jest obecny w dziele na różnych płaszczyznach. Zarówno poprzez dialogi jak i sposób w jaki niektóre sceny zostały nagrane. Bo „Grand Budapest Hotel” to film bardzo charakterystyczny i sądzę, że nie każdego przekona stylistyka Andersona. Mnie kojarzy się ona mocno z niektórymi filmami Burtona czy z „Parnassusem” Terry’ego Gilliama.  Wszystko tu jest przekoloryzowane, w scenach hotelowych barwy są tak przejaskrawione i cukierkowe, że oczy mogą zaboleć. Szczególnie widać to w scenach jazdy wściekle czerwoną windą. Także stroje Gustava i Zero są barwne i rzucają się w oczy. Natomiast, dla kontrastu, Dimitri, jego siostry i człowiek od brudnej roboty Jopling chadzają odziani w czerń tak iż wyglądają jak wyjęci z planu kolejnej części „Ojca chrzestnego”.
                W tym filmie absurd goni absurd. Niektóre sceny są bardzo groteskowe, humor wysublimowany, co tylko wzmaga śmiech u widza. Są też takie zabawne momenty, gdy obraz w niemożliwy sposób przyspiesza. Jest tak na przykład w scenie pościgu głównych bohaterów za Joplingiem. W efekcie, raz z perspektywy trzecioosobowej, raz patrząc oczami Zero, a raz z lotu ptaka obserwujemy szaleńczą pogoń z prędkością formuły 1. Komiczna jest też scena ucieczki Gustava z więzienia, W rzeczywistości to nie mogło się przecież udać. I tu kolejne silne skojarzenie, tym razem ze „Skazanym na Shawshank”. Przy tematyce więziennej zostając, trzeba zaznaczyć, że zarówno Keitel w roli łysego bandziora, jak i Norton – ambitny policjant – wypadają niezwykle przekonująco.
                Bardzo  udanie operuje się tutaj kamerą, czasami stosując plan pełny, a czasami tez półzbliżenia jak podczas wcześniej wspomnianego zjazdu Gustava i Zero na sankach za Joplingiem. Muzyka jest też ważnym elementem, współgrającym odpowiednio z obrazem w celu spotęgowania komizmu. W efekcie czasami słyszymy niemalże podkład pod występ cyrkowego komika, a czasami (szczególnie Dymitrowi) towarzyszy patetyczna, budząca grozę nuta.
                Jedynym co wg mnie zgrzyta w tej historii jest obecność poezji. Gustave, jeden z ostatnich romantyków, nie nadający się do czasów w jakich przyszło mu żyć, uwielbia recytować wiersze. Z jednej strony jest to niezwykle zabawny element. Bohaterowie nie rezygnują z poezji nawet, gdy gonią ich przedstawiciele prawa. Jednak film mógłby obyć się bez tego, mimo że prędkość z jaką deklamuje Gustave jest godna podziwu. Szczególnie, że polskie napisy są bezwzględne dla tych, którzy nie zainwestowali w kurs szybkiego czytania.
„Grand Budapest Hotel” to z pewnością film niezwykle oryginalny i zabawny. W sposób wyrafinowany okraszony ironią, groteską, ubrany w jaskrawy kostium. I chociaż zakończenie zostawia po sobie gorzki smak, to dzieło Andersona warte jest obejrzenia.

1 komentarz:

  1. Ciekawa recenzja, właśnie obejrzałam film i dodaję Stefana Zweiga do listy pisarzy, z którymi muszę się zapoznać.
    http://naderinteresujace.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń