wtorek, 7 października 2014

"Pompeje" Paula W.S. Andersona

Miłość w czasach zagłady

                      Pompeje – miasto, którego tragiczna historia i odkryte po latach ruiny, rozbudzają wyobraźnię i przedstawiają  doskonały materiał na ciekawy film. Mogą stanowić pole do popisu dla sprytnego reżysera i uzdolnionych twórców efektów specjalnych. Opowieść o mieście, które zostało zniszczone w 79 roku przez wybuch Wezuwiusza oraz odnalezione setki lat później mogłaby na nowo rozbudzić zainteresowanie typ epizodem historii starożytnej. Bo niby wiemy, że taki fakt miał miejsce, ale czy potrafimy pojąć taką katastrofę? W czasach, gdy tematy apokaliptyczne są dosyć modne i powstają takie produkcje jak 2012, film o Pompejach mógłby być ciekawym dopełnieniem ukazującym mini apokalipsę, która już kiedyś się dokonała, i której efekty możemy zobaczyć osobiście. Prawdopodobne, że z tych możliwości zdawał sobie sprawę Paul W.S. Anderson, gdy podjął się trudu nakręcenia filmu Pompeje. Szkoda tylko, że z potencjalnie ciekawej historii wyszła tandetna, schematyczna opowiastka miłosna, delikatnie wzbogacona średniej jakości efektami i marnym poziomem aktorstwa.
                Młody Celt Milo (Kit Harington), główny bohater filmu jako dziecko był świadkiem zagłady swojego ludu dokonanej przez Rzymian. Cudem udało mu się przeżyć lecz los go nie oszczędzał. Spędził życie na arenie walcząc jako gladiator. Wreszcie trafił do Pompejów, gdzie miał stoczyć walkę z Atticusem, któremu wygrana z Milo dawała szansę na wolność. Cały film kręci się wokół losów Celta, który po pierwsze zdobywa przyjaciela, po drugie ma okazję zemścić się na senatorze Corvusie (odpowiedzialnym za śmierć rodziny Milo), a po trzecie i najważniejsze spotyka miłość swego życia. Wybranką serca dzielnego gladiatora jest Cassia (Emily Browning). Niestety, jej ojcem jest Severus – najważniejszy obywatel miasta, na pewno więc nie pozwoliłby na taki mezalians. Ponadto Corvus ostrzy sobie zęby na piękną dziewczynę i postanawia zdobyć ją za wszelką cenę. Młodzi będą musieli zawalczyć o swoje uczucie. A w tle tych fikcyjnych wydarzeń stoi Wezuwiusz, przypominający o sobie od czasu do czasu trzęsieniami ziemi.
           Oglądając Pompeje odnosiłam wrażenie, że patrzę na uproszczoną i biedniejszą w szczegóły wersję Gladiatora. Chociaż historie Milo i Maximusa (główna postać z Gladiatora) są zupełnie różne, to łączy je sytuacja, w której obaj się znaleźli. Mowa oczywiście o chwili, gdy trafiają na arenę i mają okazję dokonać zemsty, rzucając wyzwanie osobom odpowiedzialnym za śmierć ich bliskich. W filmie Andersona pojawia się sporo scen walk, które są nawet nienajgorsze, ale też nie błyszczą w żaden sposób. Ot, po prostu zwyczajna potyczka jakich w kinie widzieliśmy już wiele. Brak tu jakiegokolwiek rozmachu. Także dobór Kita Haringtona do roli Milo nie okazał się udany. Dla mnie był nadal Jonem Snow z Gry o tron, jego rola ograniczała się do podobnych działań jak w popularnym serialu. Doświadczenie z pewnością pomogło mu wcielić się w postać Celta, lecz wciąż jest to tylko przeciętna rola, nie przykuwająca uwagi na dłużej. Skoro już jesteśmy przy serialach – wydaje się, że to właśnie one zaszkodziły wizerunkowi Pompejów. Teraz, gdy nawet produkcje telewizyjne, (nie wspominając o niektórych kinowych), tworzone są z wielkim rozmachem i poszanowaniem szczegółów, (warto oprócz Gry o tron wspomnieć chociażby Spartakusa), trzeba bardzo się nagimnastykować, aby wyreżyserować film na poziomie. Andersonowi się to zupełnie nie udało. Efekty specjalne owszem występują, jest jakaś akcja, (chociaż zdarzają się też nudne momenty), ale na mniejszą skalę niż można by oczekiwać. Film sili się na patetyczność. Muzyka – podejrzanie przypominająca tę z Gladiatora – wyniosłe postawy, piękne stroje, pseudo-filozoficzne maksymy wygłaszane przez poszczególnych bohaterów i próba ukazania jakiegokolwiek morału (postawa Atticusa), to działania, w założeniu, mające pokazać, że Pompeje, to film posiadający rozmach i głębszy sens. A wyszło z tego filmidło, dobre na nudne wieczory, ale godne zaledwie jednokrotnego obejrzenia i szybkiego zapomnienia.



Największy żal do Andersona mam za to, że nie skupił się na prawdziwej historii Pompejów. Sam wybuch Wezuwiusza wystarczyłby, aby uczynić film ciekawym, emocjonującym. Należało ukazać katastrofę miasta, nie posiłkując się mdłą historią miłosną. Motyw nieszczęśliwego uczucia niewolnika i godnie urodzonej panny, którzy zakochują się w sobie od pierwszego wejrzenia, nawet ze sobą nie rozmawiając, jest stary jak świat i już dawno się przejadł. Wspólne sceny Haringtona i Browning można uznać za udane, bo gdyby się zastanowić, to nie ma czego tutaj zepsuć. Ale na pewno nie jest to wątek, który byłby wart zapamiętania, w żaden sposób nie wpływa na nasze uczucia. Chyba, że w sposób zniechęcający do dalszego oglądania. Krótko mówiąc to typowy, standardowy i schematyczny aż do znudzenia motyw. Wielka szkoda, że dopiero pod koniec filmu możemy zobaczyć rekonstrukcję wydarzeń z 79 roku. Jednak pół godziny to dla mnie za mało, aby wiarygodnie oddać tragizm wybuchu wulkanu, który raz na zawsze zniszczył całe miasto i przekreślił życie jego mieszkańców. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz