Marek Krajewski w swojej najnowszej powieści „W otchłani mroku”
zatacza koło, akcję osadzając ponownie we Wrocławiu. Tym razem miasto nie jest
już „niemieckim Breslau” znanym z cyklu o Eberhardzie Mocku. Mamy rok 1946,
czyli moment w historii, gdy do miasta nad Odrą przybywali przesiedleńcy ze
wschodu. Jedną z takich postaci jest główny bohater Edward Popielski.
Czytelnicy lubujący się w kryminałach Krajewskiego zapewne kojarzą ową postać z
poprzednich książek. Dawny lwowski policjant, w nowym dla siebie mieście,
zostaje prywatnym detektywem na usługach pewnego szanownego profesora.
Autor
wprowadza do swojej powieści wędrówkę narracyjną. Akcja toczy się na
przestrzeni wielu lat. Zaczyna się i kończy w roku 1991, ale skacze także do
roku 2012, 1989, a przede wszystkim 1946. Na początku (oraz na końcu) mamy do
czynienia z niejakim Wacławem Remusem, filozofem na Uniwersytecie Wrocławskim,
później profesorem, który będzie chciał założyć własne Lycaeum Subterranum,
wzorowane na dawnym Gymnasium Subterraneum. Czytelnik poznaje bliżej Remusa,
może przeczytać o jego konflikcie z przełożonym – tzw. Starcem, co okaże się
istotne pod koniec. Pisarz przenosi akcję do 1946 roku poprzez rozmowę jaka
nawiązuje się między Remusem, a pewną panią profesor. Część osadzona w realiach
lat 40. jest najdłuższa i najważniejsza w całej książce. Historia w niej
przedstawiona stanowi sedno, oś wokół, której budowana jest reszta fabuły.
W
podziemnym gimnazjum, które prowadzi dwóch profesorów – Stefanus i Murawski –
prawdopodobnie działa ubecki szpicel. Podstarzały Edward Popielski dwoi się i
troi, aby go odnaleźć, przy okazji wplątując się w aferę, której powodem jest
trzech dezerterów z Armii Czerwonej. Napadają na młode dziewczyny i gwałcą je,
co doprowadza wreszcie do śmierci jednej z uczennic Gymnasium Subterraneum. Od
tej chwili Popielski będzie ścigał się, a czasami zawiązywał niespodziewane
sojusze, z Rosjaninem Czernikowem, aby odnaleźć zwyrodnialców. Nie będzie to
łatwe. W drogę nieraz wejdzie mu UB i NKWD. Główny bohater Krajewskiego być
może był dawniej całkiem dobrym policjantem, budzącym respekt w przedwojennym
Lwowie. Obecnie jednak wzbudza raczej uczucie politowania. Wystarczy wyobrazić
sobie łysego, starszego pana - którego najlepsze lata minęły bezpowrotnie – gdy
śledzi młode dziewczęta (trzeba dodać iż nieraz dosyć nieudolnie), myśląc przy
okazji o ich wdziękach. Gdy czytamy o tym, jak przez pół dnia ukrywa się w
toalecie na klatce schodowej lub z trudnością ucieka przez okno pokoju
śledzonej, to mamy ochotę uśmiechnąć się złośliwie. Jest to raczej praca dla
młodego, ambitnego policjanta, który potrzebuje okazji, aby się wykazać – nie
dla szanowanego, 60-letniego pana. Wiele pisze się w książce o profesjonalizmie
i doświadczeniu Popielskiego, co jednak wydaje się przesadnym komplementem.
Bohater, gdy śledzi innych, zazwyczaj nie robi tego na tyle skutecznie, aby ta
osoba się nie zorientowała. Przy okazji nie dostrzega, że sam „ma ogon”,
nasłany przez Rosjan. Gdy już udaje mu się coś w sprawie osiągnąć zazwyczaj
pojawia się ktoś, kto zbiera wszystkie zasługi. A najlepszym dowodem na brak profesjonalizmu
i konsekwencji w działaniu Popielskiego jest sytuacja, gdy w nocy śledzi jedną
z uczennic, zdając sobie sprawę z możliwego zagrożenia, ale zapomina! zabrać
broń, co skutkuje nieszczęściem. Za to od tej chwili były policjant będzie mógł
oddać się zemście, przy okazji zaniedbując swoją ciężko chorą kuzynkę, Leokadię
(jedna z postaci znana z poprzednich powieści cyklu).
Marek
Krajewski próbował stworzyć powieść akademicką, wprowadzając wrocławskich
profesorów, których idee i poglądy filozoficzne zderzają się ze sobą. Ich
dyskusje mogą niektórym przypominać słynny spór z „Czarodziejskiej góry”. Są
jednak wprowadzone trochę „na siłę”, sprawiają wrażenie bardzo sztucznych.
Czytelnik nie wciąga się w tok rozumowania profesorów, może się nawet wydawać, iż oni sami nie wierzą w to,
co mówią, a jedynie konkurują o podziw uczniów. Być może Krajewski chciał w ten
sposób podnieść rangę swojej historii, pokazując, że potrafi napisać powieść
filozoficzną. Nie do końca mu się to udało. Jako kryminał „W otchłani mroku” jest
książką przeciętną. Fani gatunku i wrocławskiego pisarza pewnie będą
zadowoleni, gdyż nie brakuje tutaj tego, co dla Krajewskiego charakterystyczne,
czyli brutalności, dosadnych opisów i fatalistycznego podejścia do życia.
Jednak wątek kryminalny jest dość przeciętny, pomysł mało oryginalny, wykonanie
też nieprzekonujące. Powieść ta nie jest również filozoficzną. Fragmenty
dyskursu będą prawdopodobnie niewystarczające dla osób, które takich treści
oczekują, natomiast sympatyków kryminału będą po prostu nużyć. Ich występowanie
zbędnie zatrzymuje bieg wydarzeń. Do tego dochodzą częste, nietłumaczone
wtrącenia po łacinie. Jeśli ktoś przed rozpoczęciem lektury nie zagląda na
ostatnie strony, nie zauważy, że tam znajdują się przekłady niezrozumiałych
zwrotów. Pewnie ominie je nie zastanawiając się nad znaczeniem, uznając je
raczej za językowy zgrzyt. A takich jest niemało w książce. Wielu recenzentów
rozpisuje się nad dobrym językiem Krajewskiego. Mnie on nie przekonuje. Jest
dość prosty, sztywny, sprawia wrażenie mało naturalnego, tak jakby autor
spędził wiele męczących godzin na szukaniu w słowniku ładnych synonimów, aby
nie popełnić grzechu powtórzenia.
Nieudanym
zabiegiem są również fragmenty stanowiące pamiętnik Edwarda Popielskiego.
Narracja z jego perspektywy przeplata się z trzecioosobową, ale tak naprawdę
nic nie zmienia ani nie wprowadza. Byłby to zabieg bardziej zrozumiały, gdyby
wyłącznie pamiętnik ukazywał wewnętrzne
przemyślenia bohatera. Ale o nich możemy przeczytać zarówno w jednym, jak i w
drugim typie narracji.
Trzeba
jednak pochwalić Marka Krajewskiego za odmalowanie powojennego Wrocławia.
Uwidocznia się tutaj wykształcenie pisarza i zainteresowanie rodzinnym miastem.
Pod tym względem „W otchłani mroku” można skojarzyć z kryminałem innego
wrocławianina. Mowa tu oczywiście o „Wypędzonym” Jacka Inglota, powieści, która
przedstawia losy repatrianta przybyłego do Breslau. Zostaje on milicjantem i ma
rozwiązać pewną zagadkę kryminalną. W obu powieściach mamy do czynienia z
doskonale oddaną topografią miasta. Akcja obu toczy się w głównie w
Śródmieściu, okolicach ulicy Grunwaldzkiej, komisariatu na Piastowskiej. W
książce Krajewskiego ułatwieniem są polskie nazwy ulic. Dla czytelnika –
wrocławianina prawdziwą gratką może być odtwarzanie tras wędrówki Popielskiego
i innych postaci. Szczególnie jeśli zna się dobrze ową dzielnicę, ułatwia to
odnalezienie się w tamtej rzeczywistości i wyobrażenie sobie opisywanych
sytuacji.
Poza tym
można odnieść wrażenie, że „im dalej w las” tym jest coraz lepiej. Pod koniec
książka staje się ciekawsza i gdy narracja powraca do roku 2012 i 1991 wiele
się wyjaśnia. Czytelnik wreszcie rozumie po, co autor stworzył taki klamrowy
układ oraz wprowadził wątek Wacława Remusa. Podsumowując, zwolennicy prozy
Krajewskiego powinni być zadowoleni, bo znajdą to, co w jego twórczości lubią.
Natomiast inni czytelnicy mogą być rozczarowani przeciętnością lektury. W
poszukiwaniu dobrego kryminału jednak lepiej byłoby wybrać inną półkę w
księgarni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz