poniedziałek, 5 października 2015

Recenzja filmu "Everest"

W 1904 roku sir Younghusband uzyskał u Dalajlamy zgodę na wyprawę brytyjską w Himalaje. Od tego momentu datuje się długą historię podboju najwyższego szczytu świata, Mount Everestu. Po tybetańsku zwana Czomolungmą (Boginią Matką Ziemią) leży na granicy Tybetu i Nepalu, a miejscowa ludność uważa górę za miejsce zamieszkania bogów. Najwyższy szczyt świata  mierzący sobie 8848 m.n.p.m., stanowi wielkie marzenie i  nieustanny cel wspinaczek himalaistów. Jest też niebywałym wyzwaniem, nawet dla najbardziej doświadczonych. A przede wszystkim stanowi dowód na przewagę natury nad jednostką ludzką.
Koronę Świata po raz pierwszy zdobyto 29 maja 1953 roku. Od tego czasu udało się to wielu himalaistom, w tym kilku polskim podróżnikom, m.in. Wandzie Rutkiewicz i Martynie Wojciechowskiej.  Nowozelandzki himalaista Rob Hall i jego towarzysz Garry Ball, po zdobyciu siedmiu koron Ziemi, w tym oczywiście Everestu, pragnęli zatrzymać przy sobie sponsorów. Wiązałoby się to z podejmowaniem coraz bardziej ryzykownych wypraw. Dlatego też zrezygnowali z zawodowej wspinaczki i założyli firmę Adventure Consultants, zajmującą się pilotowaniem wycieczek wysokogórskich. Niedługo po tym Ball zmarł na obrzęk mózgu, a Hall pozostał sam z firmą, która rozsławiła się wprowadzaniem turystów - amatorów na Koronę Świata. Ostatnia wyprawa Halla i jego podopiecznych miała miejsce w roku 1996 i to ona jest tematem najnowszego filmu reżysera Baltasara Kormakura pod prostym tytułem  „Everest”.
Film relacjonuje szczegółowo przebieg wyprawy i przyczyny katastrofy, na które składały się m.in. niedociągnięcia organizacyjne. Podczas wspinaczki okazało się, że nie zostały wcześniej założone poręczówki, zabezpieczające drogę. Ekipa musiała sama o to zadbać, tracąc cenny czas. Do tego komercjalizacja wypraw na Everest sprawiła, że zbyt wiele osób chciało zdobyć szczyt w najbardziej dogodnym terminie, tj. na początku maja. Tłok i kolejki w drodze na górę przedłużały oczekiwanie, powodowały wyziębienie i nadmierną utratę tlenu. Ekipa Roba Halla, ( w tej roli Jason Clarke), połączyła się z inną, pilotowaną przez Scotta Fischera (Jake Gyllenhaal). W ten sposób chcieli sprostać oczekiwaniom swoich klientów, wspólnie wprowadzając ich na szczyt. Film dobitnie pokazuje jak ważny był dla obu firm sukces przedsięwzięcia, za które każdy z uczestników zapłacił zadziwiającą sumę 65tys dolarów. Do tego firma Halla odczuwała presję sponsorów, dla których kolejny rok bez klienta na szczycie, stanowiłby spore problemy, o czym otwarcie wspominają bohaterowie filmu.  Presja z różnych stron doprowadziła do nieszczęścia, Hall za wszelką cenę chciał wprowadzić swoich, często zupełnie niedoświadczonych i niezdatnych do wspinaczki, klientów na szczyt Everestu. W rezultacie o godzinie 14, którą wyznaczono jako ostatni bezpieczny moment na zejście, część osób wciąż dążyła w górę. Nie wszystkim udało się szczęśliwie dotrzeć powrotem do obozu. Zginęli nie tylko laicy, ale też Rob Hall i Scott Fischer.  Przeżył m.in. dziennikarz Krakauer, który napisał później wspomnienia „Życie za Everest”.
Obsada filmu Kormakura przedstawia się bardzo interesująco – Jason Clarke, Josh  Brolin, Robin Wright, Emily Watson i oczywiście Gyllenhaal – nie dość, że wykonują kawał dobrej roboty, to są jeszcze bardzo podobni do pierwowzorów. Zgrzytał mi w filmie jedynie udział Keiry Knightley jako ciężarnej żony Roba Halla. Natomiast ubolewam nad tym, że Gyllenhaal, jako jedna z najciekawszych i najlepiej zagranych postaci, został potraktowany wręcz po macoszemu. W pewnym momencie nieco o nim zapomniano, a szkoda. Mimo że Fischer nie był najważniejszą osobą ekspedycji, to jednak można było postarać się o mocniejsze wyeksponowanie go, a co za tym idzie o więcej scen świetnego aktorstwa. Ale tak naprawdę to nie aktorzy są tutaj najważniejsi. Reżyser oddał hołd Everestowi przedstawiając go poprzez przepiękne ujęcia, udanie użyte efekty specjalne, podrasowane dobrą ścieżką dźwiękową. W ten sposób góra stała się prawdziwą Królową tego filmu, najlepszą i najważniejszą jego aktorką. A to, jeśli wziąć pod uwagę przesłanie filmu, bardzo istotne. Z resztą - słowo „jeśli” jest tu nieco nie na miejscu… morał oraz przemyślenia jakie nasuwają się w trakcie oglądania i już po seansie są najistotniejszą kwestią.

„Everest” to nie sucha i rzeczowa relacja z przebiegu wyprawy, to nie tylko popis speców od efektów specjalnych, nie tylko wizualna orgia. To przede wszystkim opowieść o zmaganiu się człowieka z żywiołem oraz z samym sobą, z własnymi ograniczeniami i lękami. To film o dążeniu do realizacji marzeń, często nawet za wszelką cenę, czego najlepszym przykładem jest postać Douga Hansena. To także pokaz ludzkiej determinacji i pragnienia, aby młodszym pokoleniom przekazać wzniosłe idee. Dowód na to jak silna jest pasja, ale też nieraz potrzeba usatysfakcjonowania sponsorów, prowadzące do tego, że mąż zostawia ciężarną żonę, mimo świadomości, że może nigdy z gór nie wrócić. To wreszcie opowieść o ludzkim egoizmie, lekkomyślności, pysze i poczuciu wyższości wobec natury. Straszny, ale też chyba potrzebny ludziom, okazuje się być prztyczek w nos ze strony sił przyrody. Everest udowadnia, że to on dyktuje warunki, że jeśli ktoś zdobywa szczyt, to dlatego że góra mu na to pozwoliła. I przede wszystkim Kormakur przekazuje widzom istotną prawdę – że są siły na świecie, których człowiek, nawet świetnie znający się na rzeczy, nie jest w stanie przewidzieć, a przyroda lubi płatać figle. W kontakcie z taką potęgą, jak Korona Ziemi, nie można niczego być pewnym, nie wolno pozwolić sobie na zbytnią swobodę czy brawurę. Nie bez przyczyny Everest ma taką, a nie inną sławę. I musimy uświadomić sobie, że są miejsca, rzeczy i niewiadome, których nigdy nie będziemy w stanie całkowicie zgłębić, odkryć czy nad nimi zapanować. Nie za wszystko możemy wyznaczyć cenę, nie wszystko da się skomercjalizować. Wręcz nie powinniśmy do tego dążyć. Zostawmy chociaż część tej potęgi i tajemnicy naturze i Bogu.

poniedziałek, 28 września 2015

Powrót

UWAGA!
Ci, którzy być może od czasu do czasu odwiedzali mój blog w poszukiwaniu nowych recenzji, jak i Ci, którzy przypadkowo na niego trafili, pewnie zastanawiają się skąd taka długa przerwa. 
Ostatnie pół roku w moim życiu wypełnione było ciężką pracą nad rozprawą magisterską. Pięć lat  poświęciłam temu celowi, dlatego też, gdy przyszła pora, musiałam odłożyć wszelkie dodatkowe zajęcia, aby stworzyć taką pracę, o jakiej marzyłam. Teraz, gdy cel został osiągnięty, a ja wypoczęłam, wykorzystałam jak się dało najlepiej, minione wakacje, mogę wrócić do pisania tego bloga. Mam nadzieję, że uda mi się przyciągnąć nowych czytelników i ponownie zwrócić uwagę, tych którzy już mnie opuścili. Wciąż biorę udział w akcji "52 książki" i wciąż oglądam sporo dobrych filmów, tak więc będzie z czego pisać recenzje. Jeszcze tylko trochę cierpliwości, a na dniach coś się na pewno pojawi:-)
Pozdrawiam,
A.

środa, 3 grudnia 2014

Za jakie grzechy, dobry Boże?

Recenzja filmu Za jakie grzechy, dobry Boże?


Wydaje nam się, że w dzisiejszych czasach jesteśmy tolerancyjni. Ale czy na pewno? Wielu z nas zarzeka się, że nie ma nic do homoseksualistów, obcych narodowości czy ras. Przecież żyjemy w cywilizowanym świecie, który zdołał już, przynajmniej częściowo, oswoić niektóre tematy tabu. Jednak, gdy przychodzi nam bezpośrednio zmierzyć się z problemem tolerancji, gdy do nas należy decyzja, czy skazać kogoś na ostracyzm ze względu na jakąkolwiek odmienność – wtedy pokazujemy prawdziwe oblicze. Bo często bywa tak, że potrafimy wiele zaakceptować, gdy stoimy na pozycji postronnego widza. A później słyszymy, (jak ja pewnego ranka w przychodni): „nic do takich ludzi nie mam, ale nie pozwolę się takiemu dotknąć”. Mowa w tym przypadku była o pewnym ciemnoskórym lekarzu. Nie liczy się w tym momencie to, że być może jest doskonałym specjalistą w swojej dziedzinie. Taka ludzka nieszczerość wobec innych, a często wobec siebie samego, (bo wydaje nam się, że jesteśmy bardzo tolerancyjni!), nie jest oczywiście regułą, ale fakt faktem, że pewne uprzedzenia istniały i będą istnieć. Ciekawym głosem, choć bardzo stereotypowym, w tym temacie okazuje się być francuska komedia „Za jakie grzechy, dobry Boże?”.
Reżyser Philippe de Chauveron, który do tej pory nie zasłynął żadną głośną produkcją, wreszcie wykazał się ciekawym dziełem. Jego najnowszy film opowiada o problemach rodziny Verneuil. Jej nestorzy, Marie i Claude opływają w dostatki, brylują w niemalże arystokratycznym towarzystwie, co bardzo sobie cenią, a przede wszystkim są zagorzałymi katolikami. Ich życie przedstawia się jak bajka, dopóki trzy dorosłe córki nie postanawiają wyjść za mąż. Ku ogromnemu niezadowoleniu rodziców wybierają na mężów Żyda, Araba i Chińczyka. Brzmi jak tani dowcip, ale tak w rzeczywistości jest. Gdy już familia ochłonęła i opadła pierwsza złość, czwarta, najmłodsza pociecha Verneuilów oznajmia, że także wychodzi za mąż i dla odmiany za katolika. Radość Marie i Claude’a  nie ma granic dopóki nie poznają osobiście przyszłego zięcia – czarnoskórego Charlesa Koffi.
Główną rolę Claude’a Verneuila gra legendarny już we Francji Christian Clavier. Trudno wymienić tutaj wszystkie znaczące role tego aktora, ale do najważniejszych zaliczyłabym serię Goście, Goście, w której zdołał już wykazać komediowy talent. Także „Za jakie grzechy, dobry Boże?”  wiele zawdzięcza Clavierowi. Choć trochę mu się przytyło i posiwiało, nadal potrafi rozśmieszyć charakterystycznym sposobem bycia i mimiką. Postać Claude’a stopniowo nabiera barw dzięki aktorowi, a do tego została ciekawie wykreowana, zmieniając się w trakcie filmu. Oczywiście łatwo domyślić się, w którym kierunku owa przemiana powędruje, wszak to komedia i happy end jest mile widziany. Nie zraziło mnie to jednak to tego filmu, szczególnie że Clavier okazuje się gwiazdą najmocniej świecącą, lecz nie jedyną.
Aktorki grające Marie i córki państwa Verneuila wypadają całkiem dobrze i nie mam im właściwie nic do zarzucenia, ale też nie odgrywają tak znaczącej roli, jak ich mężowie.  David (Ary Abittan), Rachid (Medi Sadoun) i Chao (Frederic Chau) to barwne osobistości. Przede wszystkim, dlatego że prezentują model życia daleki od oczekiwań teścia, przez co narażeni są na ciągłe utarczki słowne z Claudem. Początkowo nie dogadują się również między sobą, bo różnice kulturowe okazują się trudne do przeskoczenia. Ich spotkania są dla twórców idealnym impulsem do ukazania stereotypów, takich jak przekonanie o tym, że Chińczycy nie mają poczucia humoru, cały świat siedzi w  kieszeni Żydów, a Arab to ten pan od kebabów. Żarty zostały w filmie oparte na znanych wszystkim schematach, co może się nie podobać. Ale jak łatwo się domyślić dąży się tutaj do pokonania stereotypów i pokazania, że jednak Francuzi potrafią być tolerancyjni. Film nie stroni od kwestii politycznych. Wychodzi naprzeciw aktualnym problemom Francji, z których na pierwszy plan wyłania się właśnie wielokulturowość i napływ imigrantów. Claude wielokrotnie powtarza, że jest gaullistą – zwolennikiem centroprawicowego i bardzo konserwatywnego nurtu. Nie przyznaje się do swoich uprzedzeń, ale równocześnie daje wyraźne sygnały, że to, co francuskie, tradycyjne i klasyczne jest najlepsze.
Pojawienie się Charlesa tylko potęguje komizm „Za jakie grzechy, dobry Boże?”. Śmieszy przede wszystkim to, że nawet siostry i szwagrowie Laure (najmłodszej córki) nie akceptują przyszłego członka rodziny, bo wprowadza jeszcze większy zamęt do i tak skomplikowanego układu. A do tego świeżo upieczony narzeczony wkracza do rodziny z całym inwentarzem, czyli specyficznym poczuciem humoru i nietuzinkową rodziną. Jego ojciec, Andre, okazuje się w gruncie rzeczy, bardzo podobny do Claude’a, choć początkowo panowie nie dostrzegają jak wiele ich łączy, na czele z uprzedzeniami co do koloru skóry. Konflikt na linii teść – zięć, przeradza się w walkę ojców przyszłej młodej pary.
„Za jakie grzechy, dobry Boże?” serwuje nam przede wszystkim wiele zabawnych sytuacji, a o to przecież chodzi w komedii. Śmieszy mnie, gdy ktoś zarzuca temu filmowi banalność czy płytkość uważając, że obraz sięga poziomu mułu rzecznego. Ludzie! To nie jest film, który ma nas zaszokować błyskotliwym przesłaniem, wybitną grą aktorską, za którą wyrosną jak na drożdżach pokryte złotem statuetki. Uniwersalne prawdy, które mają nam przypomnieć, jak bardzo nietolerancyjni nadal jesteśmy, istnieją w tym filmie, choć zostały wepchnięte do worka wraz z utartymi dowcipami i sztampowymi problemami. Warto ten worek otworzyć i trochę w nim pogrzebać, bo zawartość zapewni nam dobrą zabawę, a o to głównie chodzi.


sobota, 15 listopada 2014

Eliza Graves

Recenzja filmu "Eliza Graves" Brada Andersona.

Schyłek danego wieku był zawsze postrzegany jako moment ważny i przełomowy. Wiązano z nim nieraz obawy dotyczące ewentualnego końca świata, a także strach przed tym, co przyniesie kolejne stulecie. Nieraz idzie za tym dekadenckie podejście do życia. W takim właśnie ważnym momencie dziejów jak przejście w wiek XX, ma miejsce akcja filmu Eliza Graves, albo też  Stonehearst Asylum, co wydaje się bardziej adekwatne ze względu na fabułę. Dopiero pod koniec filmu zrozumieć możemy ostateczną decyzję,  w centrum tej historii sytuującą tytułową panią Graves.
Wyżej wspomniana bohaterka jest jedną z wielu mieszkanek i pacjentek zakładu psychiatrycznego Stonehearst, choć wyrasta na jedną z najważniejszych postaci. Młody absolwent Oxfordu, Edward Newgate, przybył w to miejsce, aby odbyć niezbędną praktykę. Traf chce, że ponownie spotyka tam panią Graves, którą poznał już wcześniej, w trakcie wykładu znanego profesora – poprzedniego lekarza Elizy. Na pierwszy rzut oka widać, że bohater zapałał wyjątkową sympatią do tej pacjentki. Jednak film Stonehearst Asylum to nie jest – jakby można było spodziewać się po tym wstępie – romans. Przynajmniej przez większość filmu odnosi się wrażenie, że główną rolę odgrywa tutaj relacja Edwarda z personelem zakładu. A do niego należą przede wszystkim dwie osoby, czyli dyrektor Silas Lamb (grany przez Bena Kingsley’a) i Mickey Finn (David Thewlis). Jeśli chodzi o tego drugiego – skojarzenia nazwiska z pewnym alkoholem są tutaj jak najbardziej wskazane. Szybko okazuje się, że z pozoru świetny ośrodek, prowadzony według nowoczesnych metod, to nie raj na ziemi, gdzie Edward będzie mógł spokojnie odbyć praktykę i poszerzyć wiedzę. Bowiem kadra ma swoją mroczną tajemnicę, która dosyć szybko wychodzi na jaw. Mimo to napięcia nie zabraknie – Stonehearst okaże się groźnym miejscem, z którego nie tak łatwo wyjść, gdy raz się już weszło. A tak się składa, że biedny Edward bardzo chciałby znaleźć się z dala od tego miejsca i to razem z Elizą. Natomiast Lamb i Finn piszą zupełnie odmienny scenariusz wydarzeń.
Twórcom udało się uzyskać odpowiedni do fabuły nastrój. Daje się odczuć XIX-wieczny klimat. Ośrodek Stonehearst to wiekowe zamczysko, położone na szczycie gór w odizolowanym zakątku świata. Co więc oczywiste nie łatwo z niego uciec. A jeszcze zimne, nieprzyjazne mury, kiepskie oświetlenie, ponure lochy i staromodne, (dla współczesnego odbiorcy), wykończenie wnętrz aż popychają do wyjścia z tego miejsca. Jeśli do tego dodać ciekawie nakreślone postaci (pamiętajmy, że to adaptacja opowiadania Edgara Allana Poe), wychodzi nam charakterystyczna atmosfera niepokoju, grozy, strachu. Jakże więc łatwo kibicuje się Edwardowi i Elizie.  Chociaż musze przyznać, że polubiłam Silasa i Finna. Są ciekawszymi postaciami niż ci pozytywni bohaterowie. David Thewlis świetnie radzi sobie z graniem awanturników i łotrów. Ben Kingsley jest według mnie świetnym aktorem i kupuję go w każdej roli, chociaż zdarza mu się kreować podobne charaktery w kilku filmach. W Elizie Graves zagrał podobnie jak w Wyspie Tajemnic Martina Scorsese, lecz nie ma się co dziwić, bo oba filmy są do siebie podobne. W Wyspie Tajemnic także grał lekarza, szefa zakładu dla obłąkanych. Jeśli ktoś widział obie produkcje, na pewno w oczy rzuciło mu się usytuowanie obu zakładów na odludziu (w przypadku filmu Scorsese na wyspie), do tego warunki naturalne uniemożliwiają szybkie wydostanie się ośrodka czy wezwanie pomocy. Bohaterowie są więc zdani wyłącznie na siebie.

 Mogłabym takich analogii namnożyć. To jest według mnie największa wada tego filmu. Dlatego też łatwo przewidzieć pewne wydarzenia, nie mówiąc już o banalności wątku romansowego. Ku mojej radości mniej więcej w połowie seansu film zaczął odbiegać od znanego mi schematu i w duchu zaczynałam cieszyć się, że jednak nie będzie tak jak w Wyspie Tajemnic. Zakończenie przyniosło rozczarowanie, bo zostało zatoczone koło i film wrócił do punktu wyjścia. Ale przynajmniej wyjaśnia się to, czemu zdecydowano się ostatecznie na tytuł Eliza Graves. Można by jeszcze pokusić się o analizę treści pod względem psychologicznym czy socjologicznym. Są pewne sceny ukazujące XIX-wieczne metody „leczenia” pacjentów, a fabuła filmu pokazuje skutki takich procederów. Choć może to wydać się ciekawe, sadzę jednak, że to zaledwie poboczna kwestia. Podsumowując film jest dosyć interesujący, ale polecam go szczególnie fanom konkretnych aktorów, bo dobrze wykonali swoja pracę, oraz tym widzom, którzy nie znają Wyspy Tajemnic, (chociaż ten film jest w moim odczuciu nieco lepszy od Elizy Graves).

wtorek, 28 października 2014

Niezgodna vs Dawca pamięci

Science fiction to gatunek, zarówno w kinie jak i w literaturze, wyeksploatowany do granic możliwości. Jednak nadal wizje przyszłości pociągają nas i pobudzają wyobraźnię. Powstały różne odmiany sci-fi m.in. cyberpunk, space opera, postapokalipsa i często utożsamiane ze sobą antyutopia i dystopia. Co nas w tym pociąga? Być może lubimy straszyć się wizjami upadłego świata, który musi stwarzać się na nowo po apokalipsie, ciekawi nas rozwój technologii, obce cywilizacje i społeczeństwo ukształtowane inaczej niż nasze. Arthur C. Clarke – prozaik (Odyseja kosmiczna) i propagator kosmonautyki, pokusił się kiedyś o sformułowanie definicji fantastyki naukowej, odróżniając ją od fantasy, (które jest tym, co niestety nie może się wydarzyć). Według Clarke’a fantastyka naukowa jest tym, co na szczęście nie może się wydarzyć. Ale dlaczego na szczęście skoro takie utwory jak słynny Rok 1984 czy film Wyspa pokazują nam z pozoru idealny świat? No właśnie – jest to raczej zewnętrzna powłoka, tematyka science fiction tak naprawdę często pokazuje nam negatywną wizję przyszłości i nasuwa bolesne wnioski. Było tak dawniej, gdy publikowali tacy twórcy jak Orwell czy Huxley i jest tak dziś, gdy na ekrany kin wchodzą kolejne realizacje wyświechtanego, ale lubianego motywu. A jak to się dzieje, że nie nudzi nam się ukazywanie post-apokaliptycznego świata i jego nowego porządku? A może jednak mamy takich tworów powyżej uszu? Co mają nam do zaproponowania nie tak dawno powstałe filmy – Dawca pamięci (2014) i Niezgodna (2014), czy są do siebie podobne i na jakim polu oraz co je różni – na te pytanie postaram się odpowiedzieć  w moim tekście.
Zarówno Dawca pamięci jak i Niezgodna to ekranizacje prozy kolejno Lois Lowry (Dawca z 1993) i Veroniki Roth. Pierwszy z omawianych filmów przedstawia historię młodzieńca Jonasa, który żyje w nowym, sztucznie poukładanym świecie, z pozoru idealnym, w którym nie ma miejsca na indywidualizm, odejście od przyjętych norm i wolność słowa. Niedługo kończy szkołę i Rada Starszych przydzieli mu posadę, z którą chłopak będzie związany całe swoje życie. Poza tym Jonas ma przyjaciół, Fionę i Ashera, a także rodzinę składającą się z matki, ojca i siostry. Mieszkają w schludnym domu w okolicy, która wygląda jak surowy, nowoczesny projekt. Każde lokum jest takie samo, drzewa i alejki równe, każde dziecko ma identyczny uniform i rower. Nawet jabłka wydają się idealnie równe. Na każdym kroku słyszymy hasło „poprawność językowa”. W tym świecie nie ma miejsca na jakiekolwiek odchylenie od normy, nieład, szaleństwo. Nie ma też chorób, bólu, cierpienia. Wszyscy są szczęśliwi i… pozbawieni wspomnień. Historia świata została wymazana z ich głów. Jedyną osobą, która posiada pełną świadomość przeszłości jest Dawca (Jeff Bridges), mieszkający samotnie na skraju urwiska. Spędza czas w miejscu całkowicie odmiennym od reszty, pełnym książek, z niesamowitym widokiem, pianinem i wieloma innymi rzeczami, o których reszta ludzkości dawno zapomniała. Dawca cierpliwie czeka na swojego Biorcę – osobę, której ma przekazać całą swoją wiedzę. Tak się składa, że do tego zadania wybrano Jonasa, jako że posiada wyjątkowe cechy, wyróżniające go spośród rówieśników.
Niezgodna to opowieść o ziemi, która po kataklizmie stworzyła nowy porządek, podzieliła się na pięć frakcji (Erudycja, Altruizm, Prawość, Serdeczność, Nieustraszoność), dobieranych według konkretnych cech, np. do Serdeczności należą ludzie żyjący zgodnie z naturą. Młodzi ludzie muszą przejść testy, które wskażą im czy pasują do frakcji, w której się wychowali czy może do innej, ale sami będą musieli podjąć decyzję na ceremonii przydziału. Zmiana pierwotnej frakcji wiąże się jednak z porzuceniem rodziny. Przed dylematem staje Beatrice „Tris” Prior, która okazała się być Niezgodną, czyli osobą wykazującą kilka cech i pasującą do więcej niż jednej frakcji. Dziewczyna dokonuje w końcu wyboru, ale to jest dopiero początek jej problemów, bowiem przywódcy jednej z pozostałych grup pragną dokonać przewrotu i stanąć na czele społeczeństwa, przy okazji polując na Niezgodnych, których uważają za zagrożenie. Tak jak w Dawcy pamięci  mamy tutaj ograniczoną przestrzeń poza którą nie wolno lub nie ma potrzeby wychodzić, bo świat został zniszczony w nieznany sposób, a obszar, w którym obecnie żyją ludzie to ostatni bastion. Przestrzeń zorganizowano według konkretnych zasad, i tak jak bohaterowie Dawcy pamięci tak i Altruiści (grupa, do której należą rodzice Beatrice) żyją w identycznych domach, które niczym się nie wyróżniają. Różnicą między tymi filmami jest to, że bohaterowie Niezgodnej osadzeni zostali w konkretnym miejscu, poruszają się w obrębie ruin i pozostałości po Chicago, które są widoczne np. podczas akrobacji Nieustraszonych. Ci również żyją według pewnych norm, mężczyźni i kobiety, którzy dołączyli do tej frakcji i są szkoleni, mieszkają razem i wszystko (łącznie z poranną toaletą) wykonują wspólnie. W Niezgodnej zbyt powierzchownie ukazane są ogólne zasady całego społeczeństwa, każda frakcja ma swoje cechy charakterystyczne i wewnętrzne regulaminy, odmienne od pozostałych grup. Dosyć niejasne wydaje się takie a nie inne ukształtowanie społeczności, podział ludzi ze względu na jedną dominującą cechę jest bardzo uproszczony, schematyczny i chyba skazany z góry na niepowodzenie. Sztywne kategorie nie są w stanie określić jednostki, która jak Beatrice, może stać pomiędzy grupami. Samo to, że młodzi ludzie posiadają możliwość wyboru frakcji dopuszcza istnienie Niezgodnych. Do tego nie wyjaśnia się dlaczego są oni tak niepożądani, fakt że są inteligentni i mogą przez to stanowić zagrożenie nie jest dla mnie wystarczającym powodem. Poszczególne frakcje zostały bardzo skromnie zarysowane, o Serdeczności nie dowiadujemy się praktycznie nic oprócz tego, że cechuje ich miłość do ziemi. Nieustraszonych przedstawiono jako świetnych akrobatów mówiąc, że to m.in. przyszli stróże prawa. Po pierwsze, aby wykonywać ten zawód nie wystarczy być tylko odważnym, potrzebna jest także empatia (cechująca Altruistów), po drugie przed kim mają bronić ludzi skoro to z pozoru społeczeństwo idealne? Być może jest to spora luka w scenariuszu, a być może wszystko się wyjaśni z czasem. Z racji tego, że literacka wersja Niezgodnej składa się z więcej niż jednej części, możemy się spodziewać, że także filmów powstanie kilka i wymienione przeze mnie niejasności zostaną omówione.
Istnieje kilka podobieństw fabularnych w obu filmach. Zarówno Jonas jak i Tris dorastają w pełnej rodzinie. Poznajemy ich rodziców i rodzeństwo. Lecz o ile rodzice Beatrice są jej całkowicie oddani i potrafią przeciwstawić się światu, aby ratować dziecko, to inaczej jest z rodzicami Jonasa. Ci tkwią w systemie po uszy, są jego produktem i myślą w taki sposób jakiego oczekuje się po obywatelach. Ich postawa wobec sytuacji Jonasa jest niejednoznaczna i dopiero pod koniec filmu możemy przekonać się jakie decyzje podjęli. Ich poparcie dla systemu wynika z tego, że w takiej a nie innej rzeczywistości zostali wychowani, nie znają nic poza tym, co już mają więc to dla nich naturalne. Tak samo jak dla Jonasa – do momentu, gdy poznaje Dawcę. Nie można więc ich potępiać za niektóre zachowania.
W obu filmach głównymi antagonistami bohaterów są kobiety. W Niezgodnej jest to Jeanine Matthews, (grana przez Kate Winslet), która stoi na czele jednej z frakcji i pragnie przejąć władzę podporządkowując sobie wszystkich. W Dawcy pamięci mamy Przewodniczącą Rady Starszych, w którą wciela się Meryl Streep. Obie panie wypadają na ekranie bardzo dobrze, miło ogląda się je w rolach negatywnych postaci, chociaż uznanie tej drugiej za „czarny charakter” byłoby zbyt dużym uproszczeniem. W przeciwieństwie do Matthews  bohaterka grana przez Streep jest wielowymiarowa. Winslet wciela się w postać jednoznacznie złą, u której nie odnajdujemy dobrych cech, jej głównym założeniem jest zdobycie władzy, a po drodze nie waha się używać różnych środków, jest przede wszystkim gotowa zburzyć dotychczasowy porządek dla swego własnego dobra. Przewodnicząca Rady Starszych z Dawcy pamięci występuje przeciwko Jonasowi i Dawcy, próbuje ich powstrzymać, przerwać misję, której się podjęli. Lecz w ten sposób stoi na straży ustanowionych praw. Nie ma w tej chwili znaczenia czy są one właściwe czy nie – Przewodnicząca stoi na straży zasad, które zostały ogólnie przyjęte. Przy tym widzimy, (a duża w tym zasługa świetnej gry Meryl Streep), że jest ona postacią z krwi i kości, niejednoznaczną. Szczególnie dialogi z Dawcą pokazują, że bohaterka posiada pewną tajemnicę i nieraz odczuwa się w niej wahanie i wątpliwości czy aby na pewno postępuje słusznie.
Zarówno Jonas jak i Tris posiadają przyjaciół, którzy raz mogą pomóc, raz zaszkodzić im w podjętych działaniach, ale ogólnie udanie grają drugie skrzypce, szczególnie w scenach akcji, pomagają zbudować napięcie – zastanawiamy się czy im się uda, czy poświęcą się dla bohatera czy może nie – w imię zasad, które do tej pory wyznawali. I znowu walka wewnętrzna tych drugoplanowych postaci bardziej dostrzegalna jest w Dawcy pamięci, gdzie prym wiedzie młoda Fiona. Ponadto główni bohaterowie posiadają mentorów. Dla Beatrice taką osobą jest Cztery (Theo James), który ją ochrania i szkoli. Dużym minusem dla mnie w tym wątku był schematyzm i ukazanie banalnej, oczywistej linii rozwoju akcji. Owszem, Cztery posiada pewną tajemnicę, ale szybko można domyślić się jaką, wygląda na ekranie całkiem nieźle, ale jego rola w dużej mierze ogranicza się do bycia tłem dla Tris. W Dawcy pamięci Jeff Bridges stworzył bardzo interesującą rolę mentora (tytułowy Dawca). Nosi w sobie dużo tajemniczości, na początku wydaje się bardzo mroczny i nieprzystępny, z czasem jego postać się rozwija. Naturalne jest to, że daleko w tyle pozostawia Theo Jamesa pod względem aktorskim. Dawca jest doskonałą przeciwwagą dla Przewodniczącej Rady Starszych i trzeba przyznać, że zarówno Bridges jak i Streep wykonali kawał dobrej roboty dla tego filmu.
I na koniec postaci Tris i Jonasa – przedstawiają jednostkę w opozycji do społeczeństwa. Są to osoby, które nie wpisują się w schemat, są inne, wyjątkowe, posiadają cechy jakich nie ma nikt inny. Ich rolą jest walka o powrót do dawnego systemu, przywrócenie ludzkości człowieczeństwa.  Mimo kilku pomocników są sami przeciwko ogromnej grupie osób. Nie ma w tych postaciach nic oryginalnego. To kopie m.in. Winstona Smitha z Roku 1984, Lincolna Sześć-Echo z filmu Wyspa czy bohaterów Huxley’a z książki Nowy, wspaniały świat. Różnią się od siebie wg mnie w znaczącej kwestii, znowu na korzyść filmu Dawca pamięci. Tris Prior przeciwstawia się władzy, dlatego że jest zagrożona. Zanim dowiedziała się, że jest Niezgodną, nie wykazywała niechęci wobec systemu, w którym się wychowała. Została jednak zmuszona do walki o przetrwanie. Natomiast Jonas miał wybór. Im więcej wiedzy przekazywał mu Dawca tym bardziej chłopak widział gorsze strony swojego społeczeństwa, lecz mógł przejść nad tym do porządku dziennego, nie narażając życia. Zdecydował się jednak na trudny, niebezpieczny krok, nie dla siebie, a dla innych.
Niezgodna wyrasta na film akcji dla młodzieży, oprócz dialogów, które wypełniają przede wszystkim pierwszą część filmu, (dopiero w połowie jest więcej akcji), mamy kilka wcześniej wspomnianych akrobacji Nieustraszonych, sceny walk treningowych i tych prawdziwych starć, strzelaniny, (nie)oczekiwane zwroty akcji. Wydarzenia toczą się bezpiecznym, z góry możliwym do przewidzenia torem więc raczej nie ma szans na zaskoczenie. Twórcy chyba nastawili się bardziej na doprowadzenie scenariusza do końca w przewidzianym czasie niż na ukazanie emocji i rozbudowę charakterów postaci czy historii społeczeństwa. Ma się dużo dziać, aby widz się nie nudził i tak w rzeczywistości jest. Obraz miły dla oka, lecz po obejrzeniu dochodzimy do wniosku, że mamy za sobą kolejny, zwyczajny film sensacyjny. 
Dawca pamięci pod względem realizacji zaoferował mi więcej. Nie jest oczywiście pozbawiony wad, lecz bardziej gra na emocjach niż ekranizacja powieści Roth. Wyżej zdążyłam już zaznaczyć, że postaci są dokładniej, lepiej rozpisane i zagrane. Także fabuła przedstawia się interesująco, a powód, dla którego pozbawiono ludzi wspomnień jest dla mnie bardziej do zaakceptowania niż dziwny podział na frakcje. Ponadto Phillip Noyce (reżyser Dawcy pamięci) zdecydował się na pokazanie filmu w czarno-białych barwach. Niby prosty zabieg, który ma podkreślić negatywy  świata pozbawionego pewnych uczuć, wrażeń, czynności i piękno dawnego życia. Stopniowo film zyskuje barwy tak jak Jonas wraz z przyswajaniem wspomnień Dawcy. W prosty sposób Noyce działa w ten sposób na nasze zmysły i dopowiada to, co jest oczywiste. Ale dzięki temu Dawca pamięci jest bardziej różnorodny. Do tego dochodzą nastrojowe sceny w domu Dawcy, (w którym wręcz czuć zapach starych książek) oraz sceny ukazane jako migawki w głowie Jonasa, strzępki wspomnień, które poznaje dzięki Dawcy. Widać, że scenki zostały starannie dobrane, ułożone tak aby budzić zarówno w Jonasie jak i w widzu konkretne uczucia – zazwyczaj radość, lecz czasami też strach i złość. Wszystko to zmierza ku oczywistym prawdom dotyczącym naszej rzeczywistości. Są to kwestie tak banalne, że nie zamierzam ich tutaj powtarzać, każdy kto obejrzy film dostrzeże jego przesłanie.
Chyba już oczywiste stało się to, który z tych dwóch filmów wybrałam i uznałam za lepszy. Istnieją znaczące różnice między nimi, przede wszystkim Niezgodna przewidziana jest jako część większej całości i siłą rzeczy akcja musi rozwijać się w innym tempie. Jednak jeśli mam brać pod uwagę tylko ekranizacje pierwszej części prozy Roth i Dawcę pamięci, zdecydowanie ten drugi jest lepszy wg mnie, (chociaż żaden nie sięga filmowych wyżyn). Oba realizują utarty schemat, sięgają po temat i środki powszechnie znane. Tracą przez to dużo na oryginalności, ale Dawca pamięci jest w stanie zaoferować widzom coś więcej niż oklepaną fabułę i kilka efektownych scen. Jedynym minusem jest dążenie do prostych wniosków tchnących patosem i banałem, lecz nawet to jest lepsze niż nic. Oba filmy warto obejrzeć, ale dla poszukiwaczy głębszego sensu (mimo że oczywistego), dla których akcja stoi na drugim miejscu, polecam seans Dawcy pamięci.


poniedziałek, 20 października 2014

Notka na temat "Dziennika pisanego później" Stasiuka

„Dziennik pisany później”, to kolejna pozycja pisarska Andrzeja Stasiuka, która wyszła nakładem wydawnictwa Czarne (w 2010 roku). Książka została wzbogacona fotografiami Dariusza Pawelca, zajmującymi sporą ilość stron. Szkoda, że te czarno-białe zdjęcia nie doczekały się podpisów, przez co czytelnik nie wie, kogo przedstawiają. Można  jedynie domniemywać, że są to osoby, o których opowiada Stasiuk.
„Dziennik…” to opowieść o podróżach. Przynajmniej na początku można odnieść takie wrażenie. Wraz z narratorem odwiedzamy m.in. Serbię czy Bułgarię. Z jednego miasta jedziemy do następnego i jeszcze do kolejnego. Mijamy setki ludzi, miejsc, które w tej krótkiej relacji wydają się podobne do siebie. W prawie każdym z tych miast można zobaczyć mężczyzn, „którzy rozpinają koszule, żeby było widać złote łańcuchy”. Czytelnik może odczuć znużenie, bo relacja nigdzie nie zatrzymuje się na dłużej, a wszędzie ta sama bieda i brud, wojna, i strach. Czytamy o miastach takich jak Bajram Curri czy Fushe-Krui, ale tak naprawdę nie odróżniamy jednego od drugiego. Są do siebie podobne. Na usta ciśnie się pytanie, które pada też na początku książki, czyli po, co tam jeździć, „przecież tutaj jest syf”.
Jednak podróże po Bałkanach są dla Andrzeja Stasiuka jedynie pretekstem. Najciekawszą i najważniejszą częścią jest ostatnia, trzecia. Autor powraca w niej do Polski, swego kraju rodzinnego. Wreszcie mamy odpowiedź na pytanie „po, co?”. Bałkany przywołane są, aby skontrastować je z Polską. Żeby spojrzeć na nią z zewnątrz. Autor szuka za granicą dawnej Polski, tej która pamiętała jeszcze wojnę. Z jednej strony ucieka z kraju, z drugiej „poszukuje jego wersji hard”.

Najbardziej ujęła mnie (i przekonała do tego, że jednak książka ta jest wartościowa) właśnie trzecia część. Stasiuk potrafi podsumować i skrytykować współczesną Polskę. Trafnie puentuje ją jednym zdaniem: „patrzeć ze wschodu, jak się przebiera, jak się drapuje, jak błękitne majtki w złote gwiazdy przymierza, by się przypodobać”. Mimo mało interesującej pierwszej części książki, warto po nią sięgnąć, by przekonać się, czy przypadkiem nie myślimy o naszym kraju tak samo jak Andrzej Stasiuk.

poniedziałek, 13 października 2014

Rogi - horror na podstawie prozy Joe Hilla

Dobry, zły i niestraszny

W 2010 roku wyszła książka Rogi Joe Hilla, a już teraz możemy oglądać jej ekranizację. Nie każdy zdaje sobie sprawę, że pisarz jest synem Stephena Kinga – mistrza horrorów. Jak na razie nie ma sensu porównywać osiągnięć obu panów, bo Joe Hill jest na początku swojej pisarskiej drogi. Jednak jeśli chodzi o filmy to Rogi (ang. Horns) wypadają lepiej niż niektóre ekranizacje prozy starszego Kinga. Jako że książki nie miałam jeszcze okazji czytać, to skupię się tylko na dziele, którego reżyserem jest Alexandre Aja. Nie jest to znane nazwisko. Aja napisał scenariusze i nakręcił takie filmy jak Lustra, Wzgórza mają oczy (2006) czy Pirania 3D. Tytuły dosyć znane, lecz nie aspirujące do miana klasyki horroru. Podobnie rzecz przedstawia się z jego najnowszym filmem.
Fabuła Rogów w pierwszej chwili wydaje się absurdalna, co jednak nie dziwi, gdy ktoś bliżej zapozna się z twórczością Stephena Kinga. Widocznie upodobania do nietuzinkowych rozwiązań fabularnych jest u nich rodzinne. Młody chłopak Ig Perrish (Daniel Radcliffe) jest podejrzany o brutalne zamordowanie swojej dziewczyny Merrin. Jako że żyje w małej miejscowości codziennie musi znosić szykany społeczeństwa, a także trudną sytuację rodzinną – nawet jego rodzice nie są przekonani co do jego niewinności. Jakby tego wszystkiego było mało pewnego ranka Ig odkrywa, że wyrosły mu rogi. Nowy element jego image’u wywołuje w innych ludziach dziwne zachowania, wszyscy wyjawiają to, co naprawdę myślą. Może to pomóc Perrishowi odkryć prawdę o tragicznym wydarzeniu i oczyścić się z zarzutów. Choć najpierw próbuje pozbyć się rogów, to ostatecznie decyduje się wykorzystać możliwości jakie one dają.
Film jest bardzo charakterystyczny, posiada specyficzny klimat, przez który przebija małomiasteczkowość. Daje się odczuć niechęć społeczności wobec bohatera, uprzedzenia i strach, co wprowadza nastrój duszności. Chciałoby się to miejsce jak najszybciej opuścić. Jak na horror Rogi nie są w ogóle straszne. Właściwie nie ma ku temu zbyt wielu okazji, bo przez większość filmu niewiele się dzieje. Fabuła skupia się na Igu Perrishu, który odwiedza ludzi i miejsca związane z Merrin, toczy rozmowy, próbuje uzyskać informacje. Można by dodać tym scenom trochę niepokoju, niepewności, lecz twórcy poszli zupełnie inną drogą. Skierowali się ku grotesce i baśniowości. Rogi na głowie Iga wywołują w ludziach przedziwne reakcje, które nieraz w danej chwili szokują lub śmieszą widzą, lecz na pewno nie wywołują lęku (jak scena u lekarza). W filmie postawiono na epatowanie prostą i oczywistą symboliką. Krzyżyk, własność zmarłej dziewczyny ma wyraźny, pozytywny wpływ na bohaterów, którzy go noszą.  Perrish, mimo że na początku jest odrobinę zdziwiony i przestraszony zmianą jaka w nim zaszła, szybko przechodzi nad tym do porządku dziennego i sam bierze w ręce widły, aby uczynić swój wizerunek bardziej oczywistym.  Ogień przestaje mu być straszny i zamiast zaszkodzić sprawia, że bohater przechodzi kolejną przemianę. Jednak rogi, widły, ponura mina i kolejne zmiany w fizjonomii nie sprawiają, że Ig staje się straszny. Mnie kojarzył się z postaciami baśniowymi. Być może, gdyby postarano się o odpowiednią oprawę byłoby inaczej. Muzyka w filmie jest, ale tak jakby jej nie było – jest nijaka i zapomniałam o niej zaraz po jej wybrzmieniu. Jedynym bardzo charakterystycznym utworem był Personal Jesus zespołu Depeche Mode. Tytuł na pewno nie wybrany przypadkowo jeśli patrzeć na symbolikę i wydźwięk filmu oraz coraz bardziej demoniczną postać Iga.
Akcja filmu co chwilę przerywana jest przez retrospekcje. Wiążą się one ściśle ze wspomnieniami głównego bohatera. Zazwyczaj to on sięga pamięcią wstecz, czasami jednak korzysta ze swoich mocy, aby wyciągnąć przeszłe wydarzenia z głowy kogoś innego. Dzięki temu dowiadujemy się w bezpośredni sposób co działo się wiele lat wcześniej, widzimy jak rodziło się uczucie Iga i Merrin, poznajmy bliżej ich znajomych i rodzinę. Jest to też metoda na pokazanie, co wydarzyło się naprawdę w noc, gdy zginęła dziewczyna. Wydaje się, że twórcy filmu postawili sobie pytanie „Kto tu jest człowiekiem, a kto potworem?”. Pokazują, że nie należy pochopnie osądzać człowieka, a jego wizerunek może okazać się mylący. Mimo że coraz bardziej odczłowieczają Iga, cały czas wskazują na jego pozytywne cechy. Natomiast ten naprawdę zły bohater, antagonista Iga, to postać bardzo niepozorna. Kulminacyjna okazuje się jedna z ostatnich scen, bardzo symboliczna, w której dochodzi do prawdziwego poświęcenia jednego z bohaterów.
Z pewnością największą gwiazdą Rogów jest Daniel Radcliffe. Najbardziej popularny z całej obsady i najlepiej grający aktor. Skutecznie zmył z siebie wizerunek Harry’ego Pottera i z filmu na film wypada coraz lepiej. Chociaż nadal jest średniej klasy aktorem, dostrzegam progres, rozwija się i obrał odpowiedni kierunek, przez co ogląda się go z przyjemnością. Już w ostatnich odcinkach sagi o młodym czarodzieju nieźle radził sobie z pokazywaniem uczuć, przestał być tak sztywny jak na początku kariery. Dlatego jego Ig Perrish w kilku scenach aż kipi ze skrajnych emocji, które nim targają, poczynając od złości kończąc na rozpaczy.

Jak widać nie mam zbyt wielu zastrzeżeń wobec Rogów, jednak film w żaden sposób nie zachęcił do przeczytania książki Joe Hilla. Jest to dziwny obraz, bardzo groteskowy, chwilami odrobinę brutalny, lecz w sposób przekoloryzowany, sztuczny, nie budzący strachu czy odrazy. Alexandre Aja wypuścił na rynek typowego przeciętniaka, który nie wpisuje się jednoznacznie w żadną kategorię filmową, ale dla fanów książkowego pierwowzoru będzie z pewnością wart obejrzenia.