Wydaje nam się,
że w dzisiejszych czasach jesteśmy tolerancyjni. Ale czy na pewno? Wielu z nas
zarzeka się, że nie ma nic do homoseksualistów, obcych narodowości czy ras.
Przecież żyjemy w cywilizowanym świecie, który zdołał już, przynajmniej
częściowo, oswoić niektóre tematy tabu. Jednak, gdy przychodzi nam bezpośrednio
zmierzyć się z problemem tolerancji, gdy do nas należy decyzja, czy skazać
kogoś na ostracyzm ze względu na jakąkolwiek odmienność – wtedy pokazujemy
prawdziwe oblicze. Bo często bywa tak, że potrafimy wiele zaakceptować, gdy stoimy
na pozycji postronnego widza. A później słyszymy, (jak ja pewnego ranka w
przychodni): „nic do takich ludzi nie mam, ale nie pozwolę się takiemu
dotknąć”. Mowa w tym przypadku była o pewnym ciemnoskórym lekarzu. Nie liczy
się w tym momencie to, że być może jest doskonałym specjalistą w swojej
dziedzinie. Taka ludzka nieszczerość wobec innych, a często wobec siebie
samego, (bo wydaje nam się, że jesteśmy bardzo tolerancyjni!), nie jest
oczywiście regułą, ale fakt faktem, że pewne uprzedzenia istniały i będą
istnieć. Ciekawym głosem, choć bardzo stereotypowym, w tym temacie okazuje się
być francuska komedia „Za jakie grzechy,
dobry Boże?”.
Reżyser Philippe
de Chauveron, który do tej pory nie zasłynął żadną głośną produkcją, wreszcie
wykazał się ciekawym dziełem. Jego najnowszy film opowiada o problemach rodziny
Verneuil. Jej nestorzy, Marie i Claude opływają w dostatki, brylują w niemalże
arystokratycznym towarzystwie, co bardzo sobie cenią, a przede wszystkim są
zagorzałymi katolikami. Ich życie przedstawia się jak bajka, dopóki trzy
dorosłe córki nie postanawiają wyjść za mąż. Ku ogromnemu niezadowoleniu
rodziców wybierają na mężów Żyda, Araba i Chińczyka. Brzmi jak tani dowcip, ale
tak w rzeczywistości jest. Gdy już familia ochłonęła i opadła pierwsza złość,
czwarta, najmłodsza pociecha Verneuilów oznajmia, że także wychodzi za mąż i
dla odmiany za katolika. Radość Marie i Claude’a nie ma granic dopóki nie poznają osobiście
przyszłego zięcia – czarnoskórego Charlesa Koffi.
Główną rolę
Claude’a Verneuila gra legendarny już we Francji Christian Clavier. Trudno
wymienić tutaj wszystkie znaczące role tego aktora, ale do najważniejszych
zaliczyłabym serię Goście, Goście, w
której zdołał już wykazać komediowy talent. Także „Za jakie grzechy, dobry Boże?” wiele zawdzięcza Clavierowi. Choć trochę mu
się przytyło i posiwiało, nadal potrafi rozśmieszyć charakterystycznym sposobem
bycia i mimiką. Postać Claude’a stopniowo nabiera barw dzięki aktorowi, a do
tego została ciekawie wykreowana, zmieniając się w trakcie filmu. Oczywiście
łatwo domyślić się, w którym kierunku owa przemiana powędruje, wszak to komedia
i happy end jest mile widziany. Nie zraziło mnie to jednak to tego filmu,
szczególnie że Clavier okazuje się gwiazdą najmocniej świecącą, lecz nie
jedyną.
Aktorki grające
Marie i córki państwa Verneuila wypadają całkiem dobrze i nie mam im właściwie
nic do zarzucenia, ale też nie odgrywają tak znaczącej roli, jak ich
mężowie. David (Ary Abittan), Rachid (Medi
Sadoun) i Chao (Frederic Chau) to barwne osobistości. Przede
wszystkim, dlatego że prezentują model życia daleki od oczekiwań teścia, przez
co narażeni są na ciągłe utarczki słowne z Claudem. Początkowo nie dogadują się
również między sobą, bo różnice kulturowe okazują się trudne do przeskoczenia. Ich
spotkania są dla twórców idealnym impulsem do ukazania stereotypów, takich jak
przekonanie o tym, że Chińczycy nie mają poczucia humoru, cały świat siedzi w kieszeni Żydów, a Arab to ten pan od kebabów.
Żarty zostały w filmie oparte na znanych wszystkim schematach, co może się nie
podobać. Ale jak łatwo się domyślić dąży się tutaj do pokonania stereotypów i
pokazania, że jednak Francuzi potrafią być tolerancyjni. Film nie stroni od
kwestii politycznych. Wychodzi naprzeciw aktualnym problemom Francji, z których
na pierwszy plan wyłania się właśnie wielokulturowość i napływ imigrantów. Claude
wielokrotnie powtarza, że jest gaullistą – zwolennikiem centroprawicowego i
bardzo konserwatywnego nurtu. Nie przyznaje się do swoich uprzedzeń, ale
równocześnie daje wyraźne sygnały, że to, co francuskie, tradycyjne i klasyczne
jest najlepsze.
Pojawienie się
Charlesa tylko potęguje komizm „Za jakie
grzechy, dobry Boże?”. Śmieszy przede wszystkim to, że nawet siostry i
szwagrowie Laure (najmłodszej córki) nie akceptują przyszłego członka rodziny,
bo wprowadza jeszcze większy zamęt do i tak skomplikowanego układu. A do tego
świeżo upieczony narzeczony wkracza do rodziny z całym inwentarzem, czyli
specyficznym poczuciem humoru i nietuzinkową rodziną. Jego ojciec, Andre,
okazuje się w gruncie rzeczy, bardzo podobny do Claude’a, choć początkowo
panowie nie dostrzegają jak wiele ich łączy, na czele z uprzedzeniami co do
koloru skóry. Konflikt na linii teść – zięć, przeradza się w walkę ojców
przyszłej młodej pary.
„Za jakie grzechy, dobry Boże?” serwuje
nam przede wszystkim wiele zabawnych sytuacji, a o to przecież chodzi w
komedii. Śmieszy mnie, gdy ktoś zarzuca temu filmowi banalność czy płytkość
uważając, że obraz sięga poziomu mułu rzecznego. Ludzie! To nie jest film,
który ma nas zaszokować błyskotliwym przesłaniem, wybitną grą aktorską, za
którą wyrosną jak na drożdżach pokryte złotem statuetki. Uniwersalne prawdy,
które mają nam przypomnieć, jak bardzo nietolerancyjni nadal jesteśmy, istnieją
w tym filmie, choć zostały wepchnięte do worka wraz z utartymi dowcipami i
sztampowymi problemami. Warto ten worek otworzyć i trochę w nim pogrzebać, bo
zawartość zapewni nam dobrą zabawę, a o to głównie chodzi.